Porażki i sukcesy A.D. 2005
Peter Jackson
‹King Kong›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | King Kong |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 14 grudnia 2005 |
Reżyseria | Peter Jackson |
Zdjęcia | Andrew Lesnie |
Scenariusz | Peter Jackson, Fran Walsh, Philippa Boyens |
Obsada | Naomi Watts, Jack Black, Adrien Brody, Andy Serkis, Jamie Bell, Thomas Kretschmann, Colin Hanks |
Muzyka | James Newton Howard |
Rok produkcji | 2005 |
Kraj produkcji | Nowa Zelandia, USA |
WWW | Polska strona Strona |
Gatunek | przygodowy |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
PD: Z tym, że jako znakomite dzieło filmowe broni się z tego grona tylko „Historia przemocy”, która nie dość, że w znacznym stopniu odbiega od pierwowzoru, to jeszcze paradoksalnie wyszła z rąk faceta nienawidzącego komiksów (Olson powiedział Cronenbergowi, że jego scenariusz jest ekranizacją komiksu dopiero po tym, jak ten podjął decyzję o wzięciu zlecenia). Niemniej oczywiście trudno nie zauważyć, że komiks filmowy z roku na rok coraz bardziej się rozwija – nigdy przecież nie będzie jednym z dominujących nurtów, więc te trzy dobre adaptacje przy ośmiu wprowadzonych – to jest już jakiś sukces. Zupełnie odwrotnie rzecz się ma z komediami, których mieliśmy na ekranach jak co roku dwadzieścia kilka, toteż niezgoda Bartka co do marności gatunku wypada tu trochę… komicznie. Nawet jeśli przyjmiemy, że w 2005 trzy komedie były dobre (a dla mnie obronił się tylko „40-letni prawiczek”), nadal ciężko to uznać za jakikolwiek powód do radości.
MCh: Zadziwiające i niezrozumiałe było dla mnie w tym roku zachowanie naszych dystrybutorów, którzy wprowadzali do kin mnóstwo śmieci, a na DVD bez premiery kinowej wydawali filmy znakomite. Właśnie na wydanych u nas oficjalnie DVD widziałem w tym roku filmy najciekawsze, które bezwzględnie powinny były trafić do kin, na czele z „Kung Fu Szał” Stephena Chow, „Na tropie zła” Joe Carnahana, czy „The Manchurian Candidate” Jonathana Demme.
PD: Osobiście się nie dziwię, bo dystrybutorzy robią tak od kiedy tylko kino domowe zyskało w naszym nieciekawym kraju na popularności. Nie widziałem filmu Carnahana, natomiast „Kung Fu Szał” to dla mnie świetnie zrealizowany komediowy niewypał, a „Kandydat” jest porządnym thrillerem, aczkolwiek przy tym bardzo mało odkrywczym remakiem. Oba, rzecz jasna, przewyższają mimo wszystko poziom standardowej kinowej sieczki, oba miały już ustalone daty kinowych premier, jednak ostatecznie z nich zrezygnowano. Szkoda, ale bardziej żałuję, że nie wprowadzono na ekrany takich filmów, jak „Napoleon Dynamite” czy „Team America”.
UL: Mnie osobiście spychanie na DVD filmów tuż przed ich kinową premierą irytuje. Mocno skrócony czas między premierą kinową a pojawieniem się filmu na DVD umożliwia znalezienie i widowni w kinie, a i później można ewentualne braki w zarobkach dystrybucją DVD nadrobić. Najlepszy film, który miał już nadaną datę premiery w kinie, „The Woodsman”, nie dość, że nie wszedł na ekrany, to jeszcze nie wyszedł na DVD.
PD: I liczę, że któryś z dystrybutorów jak najszybciej tę gafę nadrobi, bo to rzeczywiście piekielnie dobry film. Bardzo inteligentny, znakomicie zagrany, zmuszający do refleksji jak mało który w ostatnich latach. Nie wychodził mi z głowy przez kilka tygodni. Szkoda, że Akademia przestraszyła się trudnego tematu, bo to powinien być oskarowy pewniak w wielu kategoriach, a nie niepożądany, zepchnięty gdzieś na margines obraz. Swego czasu ucieszyłem się z Black Reel Award dla Mos Defa co najmniej tak, jakbym to ja ją dostał, ale to i tak mało…
Top 10 Michała Chacińskiego
1. Historia przemocy
2. Bliżej
3. Ukryte
4. Wierny ogrodnik
5. Bezdroża
6. Gra wstępna
7. Ruchomy zamek Hauru
8. Broken Flowers
9. Przeznaczone do burdelu
10. Rodzinny dom wariatów
KW: Okej, wstęp możemy uznać za zakończony. Jako samozwańczy prowadzący tę debatę, pozwolę sobie wybrać z Waszych spostrzeżeń kilka do szerszej dyskusji. I oczywiście od razu wygłoszę własne zdanie.
Wróćmy na chwilę do nieszczęsnej komedii. Bartek wymienia trzy tytuły, ja wspominałem o dwóch – i nasze listy się tu pokrywają. Też sądzę, że najlepszymi komediami roku, które zresztą pojawiły się w drugiej jego połowie, są „Polowanie na druhny” i „40-letni prawiczek”. Te filmy wiele łączy. A razem z zeszłorocznym „Złym Mikołajem” widzę w nich nawet swoisty podgatunek, który chyba się obecnie klaruje – komedii politycznie niepoprawnej, skierowanej dla dorosłych, wykorzystującej tematy tak banalne jak seks, ale czyniące to w zadziwiająco inteligentny sposób (wiem, że to za długie jak na nazwę podgatunku, może uda mi się wymyślić jakieś chwytliwe określenie :). Jest w tym dużo żartów, np. z gejów czy amerykańskich wartości, jest niemało prostych, bezpośrednich i soczystych, ocierających się mocno o wulgarność, aluzji seksualnych, ale całość jest zaskakująco inteligentna, z celnymi obserwacjami i zróżnicowanym humorem. W ten sposób film przyciąga i widza oczekującego najprostszego humoru, i zadawala widzów bardziej wymagających, a nawet krytyków („40-letni prawiczek” zgarnia za oceanem nagrody). Może to jest właśnie przyszłość komedii?
ASz: Tiaaa… bardzo różowa przyszłość – w sensie koloru powszechnie kojarzonego z sex-shopami, nie z optymizmem. Jeżeli czeka nas zalew filmów o wpychaniu kogoś komuś na siłę do łóżka, to ja dziękuję.
PD: Ja też dziękuję, gdyż jestem zwolennikiem jakże odkrywczego poglądu, że raz opowiedzianego żartu nie należy powtarzać, choćby był nie wiem jak dobry. Dlatego na pytanie Konrada odpowiadam: nie. Bo po pierwsze, komedia jest tak rozległym gatunkiem, tyle jeszcze można w niej zmieścić, że nie potrzebuję kolejnego „40-letniego prawiczka”. A po drugie, nie widzę sensu w mówieniu po zaledwie dwóch-trzech udanych komediach o jako tako zbliżonej estetyce o klarowaniu się nowego podgatunku, bo podgatunek to już dawno wyklarowany, a jego polityczna niepoprawność dość wątła i pospolita jak na dzisiejsze czasy. W dodatku w każdym z wymienionych przez Konrada filmów rozmywająca się w najzupełniej już poprawnym politycznie finale. Nawiasem mówiąc, o wiele dalej posuwają się choćby Trey Parker i Matt Stone, ale myślę, że nie w tym rzecz. Grunt, żeby było śmiesznie. Po prostu. A jak, o czym i dlaczego – te kwestie zostawmy wyobraźni i poczuciu humoru twórców.
KW: Ale Ty mówisz o niszy (bo nie da się ukryć, że „Team America” to nisza), a ja o komediowym mainstreamie. I nisza zawsze sobie na wiele pozwalała i na wiele pozwalać będzie, a mainstream był raczej bardzo ostrożny, a teraz prezentuje żarty dużo ostrzejsze i odważniejsze niż kiedyś. Może to jeszcze nie trend, ale takie komedie uważam za najlepiej się sprawdzające w obecnych czasach.
Dołuje mnie natomiast całkowite załamanie gatunku, który, przyznam się, lubiłem, czyli komedii romantycznej. Czasy „Czterech wesel” czy „Notting Hill”, a nawet „Bezsenności w Seattle” czy „Dziennika Bridget Jones” są już za nami. Nadchodzą czasy „Sposobów na teściową”, filmów nudnych, głupich, bez scenariusza, opartych na jakimś banalnym pomyśle, a przede wszystkim na zatrudnieniu dwóch-trzech głośnych nazwisk. A co mnie dobija, to fakt, że ten film zrobił na świecie niezłą kasę, więc następne pójdą jego śladem.
PD: Kolejny raz mam wrażenie, że wypowiadasz się z jakiejś dziwnej pozycji kogoś, dla kogo historia filmu zaczęła się w roku 2000. Takich „Sposobów na teściową” powstało już przecież kilka setek, co jest dowodem tylko i wyłącznie na to, że Amerykanie wciąż chcą tego typu opowiastki oglądać. Czasów „Czterech wesel” etc. nigdy nie było – od zawsze były, są i będą to jedynie wyjątki potwierdzające regułę. W tym roku faktycznie nie wyprodukowano (albo raczej nie sprowadzono do Polski) niczego godnego uwagi, ale nie wierzę, że już nigdy nie powstanie nic pokroju „To właśnie miłość”.
Clint Eastwood
‹Za wszelką cenę›
KW: No tak, ale rok miniony to rok, w którym nudna i wtórna kicha pod tytułem „Poznaj moich rodziców” z czwórką nazwisk, ale bez scenariusza, stała się komediowym hitem wszech czasów pod względem zarobionej kasy. Stąd moje obawy, że więcej będzie takich „rodziców” i „teściowych”, a mniej „wesel”, bo po co się starać, skoro lekką ręką można zarobić miliony dolarów.
Wyjątkiem będzie tu wspomniany „Serce nie sługa” – niezły film, ale średnia komedia, bo do śmiechu nie ma tu tak wiele; całość jest raczej refleksyjno-nostalgiczna. I bliżej mu do innego dobrego obrazu obyczajowego, jakim było „W doborowym towarzystwie”, niż do filmu, który miał powodować niepohamowaną wesołość.
UL: Lepiej wypadły w tym roku filmy, które się wprowadza pod etykietką „komedia” albo „komedia romantyczna”, podczas gdy one albo komedią nie były, albo wątek romantyczny nie był najważniejszy. I „Serce nie sługa”, i „W doborowym towarzystwie” były zwyczajnie bardzo udanymi filmami obyczajowymi z domieszką dramatu. W ramach komedii nie sprawdzają się wcale.
PD: To też nie jest dla mnie rzecz właściwa dla tego konkretnego roku, bo komedie romantyczne od zawsze są po prostu filmami obyczajowymi. Jeden tylko Richard Curtis potrafi w ramach tego gatunku i wzruszać, i śmieszyć.
UL: Ale nikt nie mówi, że jakimś zeszłorocznym novum są komedie romantyczne będące obyczajówkami, tylko, że w zeszłym roku na tym polu radziły sobie najlepiej. Czego bym wcale nie powiedziała o ostatnich latach. Bo niby który z tytułów taką poruszającą obyczajówką ochrzcić?
PD: „Dziewczyna z Jersey”, „Dziewczyna z Alabamy”, „Dziewczyny z kalendarza”, „Lepiej późno niż później”… Wszystko to są przynajmniej przyzwoite obyczajówki ukryte pod płaszczykiem komedii romantycznej.
ED: Brak komedii z prawdziwego zdarzenia powoduje, że dystrybutorzy znajdują się pod presją i reklamują, co popadnie etykietką komedii. Więcej uśmiechu przyniosły mi hybrydy gatunkowe jak „Nieustraszeni bracia Grimm” lub luźne kino przygodowe niż wspomniane wyżej tytuły, usilnie wkładane do pustej już prawie komediowej przegródki. Ale co my tu narzekamy, skoro czarno na białym widać, że w ciągu ostatnich lat komedia jest w odwrocie. Według nowo przeprowadzonego rankingu amerykańskiego komedią wszech czasów jest wciąż „Żywot Briana”. Ktoś zdziwiony?
PD: Tak, ja. Znam kilkadziesiąt lepszych komedii.
MRW: Ale żeby nie było dowcipów o prykaniu.
ED: Myślę, że Konrad słusznie zwrócił uwagę na stan popularnego, choć boleśnie wyeksploatowanego gatunku komromów. To sympatyczny rodzaj kina, który jest potrzebny, ale nie na siłę. Ten rok był bardzo ubogi w tego typu filmy, jedynym, jaki zostawił ślad w mojej pamięci to fajny, choć nierewolucyjny „Hitch”. A tak: ogranie, brak pomysłów. I nie chodzi już nawet o to, że komedie romantyczne przestały być źródłem śmiechu, a stały się po prostu miłymi filmami rozpogadzającymi szarą rzeczywistość (ostatnia komedia romantyczna, na której zdarzało mi się szczerze śmiać to niezbyt ambitny „Jak stracić chłopaka w 10 dni.”). Problem w tym, że fabuły są puste i jałowe. A to przykre, zwłaszcza, że zawsze byłam wielbicielką komedii romantycznych.