The Square(2017, reż. Ruben Östlund)
Ruben Östlund, reżyser zdobywcy tegorocznej Złotej Palmy w Cannes, jest w Polsce znany głównie dzięki „Turyście”, który w swoim czasie mocno rywalizował z naszą „Idą” o najważniejsze filmowe nagrody (był nominowany do Złotego Globu i trafił na krótką listę oscarową). Laureatem w Cannes stał się „The Square”, który – nie tylko dzięki tej nagrodzie – powinien renomę tego twórcy ugruntować. Östlund jest w równej mierze filmowcem, co i socjologiem-amatorem, bo społeczna tematyka dominuje w jego filmach (do których zresztą sam pisuje scenariusze). „Mimowolnie” to nowelowa opowieść analizująca różnorodne relacje między jednostką i grupą, najczęściej w kontekście radzenia sobie przez ową jednostkę z ostracyzmem lub strachem przed odrzuceniem. Nauczycielka, która (słusznie!) donosi na kolegę z pracy i jest manifestacyjnie ignorowana przez innych pedagogów, chłopak, któremu kolega podczas wakacyjnej imprezy zrobił – dla żartu – loda na oczach kolegów, pasażerka autokaru, która uszkodziła toaletę i boi się przyznać, choć kierowca wstrzymuje kurs, póki prawda nie wyjdzie na jaw. Ciekawie filmowane, ze statycznej kamery ustawianej w różnych nieoczywistych miejscach, „Mimowolnie” bardziej jawiło mi się jako socjologiczny film edukacyjny niż dzieło fabularne (choć było przy tym bardzo interesującym filmowym doświadczeniem). Potem była „Gra”, mocne studium przemocy wśród dzieci. A potem ów głośny „Turysta”, który, przewrotnie analizuje współczesne pojmowanie modelu męskości i pochyla się na małżeńskim kryzysem. No i „The Square”, który jest… o czym? Według mnie wcale niekoniecznie o współczesnej sztuce, jak chciałoby wielu recenzentów. Film mówi także o społecznej odpowiedzialności, o rozbieganiu się szlachetnych pobudek z realiami prawdziwego świata i o chaosie, jaki zapanował w dyskursie na tematy społeczne-polityczne. Krótko mówiąc, krytykuje obecny kształt skandynawskiego modelu społecznego i instytucjonalnego.
Społeczna odpowiedzialność wyraża się w rozdźwięku między deklaracjami a faktami. Bohaterowie są wcieleniem skandynawskiego modelu społecznej wrażliwości. Otwierana w muzeum wystawa ma bardzo szlachetne przesłanki – ma promować zrozumienie i wsparcie dla ludzi potrzebujących pomocy. Problem w tym, że jawi się to jako zaspokajanie własnej próżności i wyciszanie wyrzutów sumienia. Bo bohaterowie żyją w luksusie, zajmują się jałowymi, nieprzynoszącymi żadnego pożytku działaniami (tu ilustracją mogłaby być scena kompletnie wypranego z emocji i podniecenia seksu), a w relacjach z Innymi są pełni rezerw, obaw i uprzedzeń.
Drugi trop to chaos i zagubienie w społecznej debacie. Kluczowe są tu dwie sceny – po pierwsze wywiad z Wybitnym Artystą, który przerywany jest niekontrolowanymi wulgarnymi okrzykami chorego na zespół Tourette’a mężczyzny. Ze względu na obawę przed wyśmianiem stanu chorobowego (czy, jak ktoś chce – ze względu na „terror politycznej poprawności”), publiczność i prowadzący starają się ignorować chorego, choć nie da się przy nim prowadzić normalnie spotkania i cała sytuacja coraz bardziej tonie w absurdzie. Po drugie – gdy dyrektor oznajmia swoją dymisję z powodu wypuszczenia drastycznego spotu, w którym mała dziewczynka-żebraczka (wraz ze słodkim kotkiem!) jest wysadzana w powietrze, dziennikarze sprawiają wrażenie, jakby zupełnie zagubili się w tym, co wypada właściwie skrytykować. Brutalność spotu? Przemoc wobec dziecka? Niewłaściwy kolor skóry dziecka? A może wręcz przeciwnie – dymisję dyrektora, postrzeganą jak samoograniczanie się i tłumienie wolności słowa. Wszystko wygląda na to, że w chaosie sprzecznych komunikatów media – ale też eksperci, artyści – przestają ogarniać swój własny świat i żyją w koszmarze nieustannej analizy, co jest słuszne, a co nie, co wypada, a co nie – co oczywiście prowadzi w kierunku absurdu, będącego w „The Square” prawie zawsze ostatnim przystankiem.
To(2017, reż. Andy Muschietti)
Po 27 latach Pennywise powraca. Nie tylko do Derry, ale i na ekran. Nowa wersja spotkała się z ciepłym przyjęciem krytyków i entuzjazmem widzów, widać też już, że będzie wielkim sukcesem kasowym. I choć doceniam jej mocne strony, to jednak arcydziełem kina grozy jej nie nazwę – kilka rzeczy mnie w filmie nieco zirytowało i jednak pozostał niedosyt. Zacznę trochę okrężnie. Lubię takie powiedzenie, że najbardziej utalentowany twórca horroru będzie w stanie stworzyć dzieło, które wywoła u odbiorcy nie strach, lecz lęk – uczucie niepokoju, utrzymujące się jeszcze po seansie, jego film będzie w stanie wracać do widza. Jeśli twórca takiego talentu nie ma, to może widza porządnie przestraszyć. Strach działa podczas seansu, zapewnia rozrywkę, a po filmie ulatnia się, gdy widz powraca do rzeczywistości. Jeszcze mniej utalentowany twórca wyzwoli u widza obrzydzenie. No i mój problem z Muschiettim jest taki, że on zdecydowanie zbyt często sięga po te prostsze metody. Strach generowany jest nierzadko sposobami najprostszymi („jump scares”), gdy coś pojawia się nagle przy wsparciu motywu dźwiękowo/muzycznego, dużo też jest epatowania rozkładającymi się zwłokami, deformacjami etc. Ja wiem, że to było u Kinga, w końcu postać Trędowatego pojawia się w książce, ale po pierwsze, twórca powinien dbać nie o to, by być w zgodzie z pierwowzorem literackim, ale by jego film działał, jak powinien, a po drugie – po prostu co za dużo, to niezdrowo. Gdy Trędowaty pojawił się czwarty czy piąty raz, po prostu ziewałem. I miałem niejednokrotnie wrażenie, że w danej scenie do przerażenia widza wystarczała absolutnie sama twarz klauna, że żadne „dostraszanie” za pomocą CGI potrzebne wcale nie było, a nawet psuło efekt. Muschietii miał więc wszystkie narzędzia w rękach, a zdecydowanie jak dla mnie zbyt często przekombinował. Co oczywiście nie znaczy, że w filmie nie ma scen horrorowo bardzo dobrych, wiele momentów z chaotycznej wyprawy do spalonego domu działało naprawdę doskonale, w szczególności finał, gdy wszyscy – dzieci i To – są w jednym pomieszczeniu, nie ma czasu na wyskakiwanie zza ściany, a sama sytuacja obcowania ze zmaterializowanym demonem budzi prawdziwe przerażenie. No i oczywiście bardzo dobry był sam Pennywise, zagrany na zupełnie innej nucie niż w wersji z 1990 roku.
Lekkim rozczarowaniem był też finał. Sama sceneria z latającymi dziećmi była przesadnie efekciarska, strachy były generowane po raz kolejny tymi samymi metodami, no i sama decyzja Billa, że widziany Georgie nie jest jego bratem, była dla mnie bardzo średnio umotywowana. Billy wcześniej ugania się za każdym widmem swego braciszka, a tu, gdy staje w miejscu, o którym wie, że przetrzymywane są tu uprowadzone dzieci, gdy sam przed chwilą uczestniczył w skutecznym uratowaniu Beverly, nagle traci swą wiarę i decyduje się na dramatyczne rozwiązanie. Słabo to zostało umotywowane.
Atutem jest młoda obsada. Sophia Lillis była znakomita, przejmująca, a jej sceny z ojcem należą do zdecydowanie najmocniejszych w całym filmie. Bardzo mi się podobała też gra Jeremy’ego Raya Taylora w roli Bena, który w swej kreacji nie idzie w kierunku zgranych, typowych motywów zaszczuwanego za swój wygląd, niepewnego siebie otyłego dziecka, ale prezentuje dużo bardziej zniuansowane oblicze. No i Jaeden Lieberher jako Bill potrafił pokazać swój wewnętrzny smutek. A reszta to po prostu bardzo solidne dziecięce aktorstwo, tak bardzo w Polsce nieznane od czasu filmów Nasfetera i seriali Jędryki.
Należy też zwrócić uwagę, że twórcy bardzo udanie przenieśli akcję w lata 80. Przecież akcja pierwszego wątku powieściowego toczy się w roku 1957. Tymczasem tutaj mamy nie mechaniczne przesunięcie daty, ale też solidne zbudowanie scenerii – z „Zabójczą bronią” i piątym „Koszmarem z ulicy Wiązów” granymi w kinach, z dzieciakami słuchającymi New Kids on the Block i całą solidnie odrobioną scenografią. Sequel, który z pewnością powstanie, przeniesie więc nas do współczesności. Ta część historii u Kinga jest słabsza, nie udało się też jej pokazanie w wersji z 1990 roku. Czeka więc ekipę od nowego „Tego” naprawdę trudne zadanie. Mam nadzieję, że rozwiązaniem nie będzie „jeszcze więcej potworów z CGI”.
Uciekaj!(2017, reż. Jordan Peele)
Biała dziewczyna jedzie wraz ze swym chłopakiem z wizytą do swoich rodziców. Problem w tym, że ten chłopak jest czarny, a żyje już na tym świecie wystarczająco długo, by wiedzieć, że nawet dla najbardziej liberalnie nastawionych osób może to być problem. Obawy zdają się potęgować, gdy po przypadkowym zderzeniu z jeleniem lokalny policjant każe się bohaterowi wylegitymować – mimo tego, że to wcale nie on siedział za kierownicą. To już nie jest przewinienie „driving while being black”, to już „being a passenger while being black"… Ale po dotarciu do domu wszystko wygląda z początku okej – rodzicie są mili, komplementują Chrisa, wygląda, że go akceptują. Ale różne drobiazgi zaczynają budzić niepokój, otoczenie wydaje się kryć w sobie jakąś tajemnicę. I tak film z konwencji „Zgadnij, kto przyjdzie na obiad” ewoluuje powoli w kierunku „Żon ze Stepford”, a potem kolejnych wcieleń kina grozy… „Get Out” z pozoru to horror, ale jego ciekawsza warstwa to satyra społeczna.
Najpierw horror. Niewątpliwie widać, że Jordan Peele gatunek czuje, potrafi budować nastrój niepokoju i niesamowitości, ale ambicji, by go reformować, raczej nie ma. Podąża raczej przetartymi ścieżkami. Najlepiej widać to w finale, w którym mamy do czynienia raczej ze sztampowym rozwiązaniem slasherowym niż jakąś finezyjną konstrukcją. Finał to jednak najsłabsza część filmu, dość banalnie odliczająca kolejne pojedynki i kolejne trupy.
Dużo ciekawa jest warstwa metafory. Po seansie byłem szczerze zachwycony szeroką gamą interpretacji, jakie mi się cisnęły do głowy. Bo przecież nijak nie da się podsumować tego filmu prostym stwierdzeniem „biali to rasiści” (a tym tropem idzie w Polsce wielu recenzentów). Bowiem ten ich stosunek do czarnych daleko wykracza poza typową pogardę dla „niższej” rasy, czy też żal za utraconymi czasami niewolnictwa. W filmie stosunek bogatych białych ludzi do Afroamerykanów oscyluje między rasizmem i fascynacją. Bo przecież oni nie ukrywają podziwu dla czarnych – Jessego Owensa, Tigera Woodsa czy prezydenta Obamy. I są w tych zachwytach szczerzy! Gdyby rasą gardzili, nie byłoby całego programu „podmiany ciał”, bo kto chciałby żyć w ciele, którego nienawidzi? A jest w tym coś z podejścia Leni Riefenstahl, która przecież była nadworną reżyserką nazistów, ale w filmie o berlińskiej Olimpiadzie nie ukrywała fascynacji ciałami czarnych sportowców. Jest więc fascynacja, ale też chęć dominacji, układania świata według „białych” norm, strącenia czarnych do przewijającego się w filmie „The Sunken Place”. Najciekawszy w tym wszystkim wydaje mi się główny zabieg „syntezy mózgu”, bo przecież on sam jest wielką metaforą. Pozostałość mózgu ofiary będzie mogła odczuwać, zachowa istotną część swojej tożsamości, ale nie będzie mogła podejmować decyzji. Z „czarnej duszy” należy więc korzystać, ale nie można dawać jej kontroli. Nowa, bardziej elegancka forma rasizmu.
Tak czy inaczej, mimo moich delikatnych zarzutów co do chodzenia momentami na skróty w warstwie horrorowej, należy przyznać, że mamy w przypadku „Get Out” z przykładem filmu należącego do zacnej grupy istotnych ociągnięć kina grozy, które nie straszą dla samego straszenia, ale wykorzystując różne lęki, próbują mówić coś ważnego o otaczającym go świecie. A przy tym w filmie obydwie warstwy – strachu i obserwacji społecznej – udaje się bardzo zgrabnie połączyć. I jeśli ktoś oczekuje po prostu horroru, dostanie go w bardzo solidnej wersji. A jeśli ktoś oczekuje czegoś więcej – cóż, warstw interpretacji w „Uciekaj!” jest tak wiele, że mogą zapewnić rozrywkę najbardziej wymagającemu umysłowi.