Sama przeciw wszystkim(2016, reż. John Madden)
Przyznam, że lubię te amerykańskie budujące opowieści o walce jednostki z systemem. A lubię je jeszcze bardziej, gdy są doprawione nutką goryczy, pozostając przy tym wyrazem wiary w moc naprawiania świata. I takim filmem jawi mi się właśnie „Miss Sloane” (kretyńsko przełożona na polski jako „Sama przeciw wszystkim”). Bowiem, choć bohaterka kryształowa nie jest, choć mamy tu dużo makiawelicznego „cel uświęca środki”, to twórcy nie pozostawiają wątpliwości, po czyjej stronie jest słuszność i jaką drogą należy iść.
Mamy tu aktualne tematy politycznej korupcji, absurdów politycznego lobbingu nałożone na jeszcze bardziej aktualny w USA temat wzrostu kontroli broni palnej. Nie znając nawet treści filmu, środowiska związane z NRA (National Rifle Association) organizowały głośne protesty. Ale temat broni wcale nie jest głównym tematem filmu, można by bezpiecznie zastąpić go np. polityką imigracyjną czy walką o jakąś formę Obamacare. Bo jednak celem jest próba ukazania zakulisowej polityki, amoralnych działań stojących za przepychaniem lub utrącaniem ustaw, tego, jak polityka oderwała się od rzeczywistości i potrzeb społecznych. Czyli coś, co doskonale – choć w innej formie – znamy z domu.
Choć zgadzam się, że film nieco kuleje pod względem reżyserii,ma swoje zalety. Postać tytułowa wydaje mi się całkiem interesująca, nie jakaś tam idealistka, ale osoba, której motywacja nie jest oczywista: przebudzenie wyrzutów sumienia na pewnym etapie kariery lobbystki, czy też pragnienie nowego wyzwania, zwycięstwa w najtrudniejszym meczu, nawet zwycięstwa okupionego autodestrukcją? Odważnym pomysłem jawi mi się też postawienie w centrum filmu, w głównej, w sumie pozytywnej roli, lobbystki – do tej pory w filmach fachu traktowanego podobnie jak alfons (mieliśmy już w filmach nawet sympatycznych seryjnych morderców i zabójców na zlecenie, ale nie mieliśmy jeszcze sympatycznego alfonsa czy lobbysty). Bo może rzuca to nowe światło na samo zjawisko politycznego lobbingu, jako fachu nieeleganckiego, ale w dzisiejszym świecie czasem nieodzownego? Do zalet należy dodać też finałowy twist: choć byłem pewien, że bohaterka trzyma coś w zanadrzu, to nie domyśliłem się, co to może być.
„Strażnicy Galaktyki 2” mają swoje niezaprzeczalne atuty – humor, warstwę wizualną, chwytającą za serce (choć nieco przeciągniętą) końcówkę. Ale też wydaje się, że można by z filmu z korzyścią wyciąć z pół godziny czasu ekranowego, a z kolei podzielenie czasu między kilkunastu bohaterów też nie służy ich ciekawemu ukazaniu. Mamy tu wątek życia Petera Quilla, wątek życia Gamory i Nebuli, wątek życia Rocketa, wątek życia Yondu, nieco może mniej zaakcentowany wątek Draxa. Dużo grzybów w barszczu. Tym razem – z pozoru kluczowi – ani Star-Lord, ani Gamora nie zostali w pełni wykorzystani. Dużo ciekawszymi postaciami okazali się Rocket i Yondu, i przede wszystkim wokół nich kręci się ten film. Odnotowałem na pewnym etapie seansu, że Chris Pratt ma niewiele do roboty, co dla głównego (przynajmniej z listy płac) bohatera filmu jest nieco dziwne. Wątek z ojcem został oczywiście nakreślony już w poprzedniej części, i chwała twórcom, że od razu – w sensie, że w jednym filmie – został solidnie domknięty. Mantis to bardzo sympatycznie nakreślona postać, a jej relacja z Draxem ma odpowiednią dynamikę. W przypadku Baby Groota udało się uniknąć infantylizmu, a bywało zabawnie. Jeśli zaś chodzi Gamorę i Nebulę, to był to w tym filmie „o jeden wątek za dużo”, lecz został poprowadzony ciekawie i budził emocje. Co zaś do emocji – znów mam odczucia ambiwalentne. Bo pojedynek finałowy Ego ze Star-Lordem ich nie budzi (to w ogóle zmora ostatnich filmów superbohaterskich, że wysokooktanowe pojedynki z mnóstwem akcji, hałasu, wybuchów, niszczonych miast i planet budzą ledwie śladowe emocje). Bo nie drżymy o życie postaci z filmu, wiemy, że nic złego im się nie może stać (z jednym chwalebnym wyjątkiem). Bo film cierpi na jeszcze jedną przypadłość – nie jest w stanie jasno określić granic tego świata i ograniczeń jego bohaterów. To jest problem też na przykład „Piratów z Karaibów”, w których każdy może umrzeć i zmartwychwstać w każdej chwili, i nie wiadomo o co i kogo widz ma się martwić. I w „SG2”, choć wiem, że bohaterowie są – raczej – śmiertelni, to już na przykład tego, na jakich zasadach funkcjonuje Ego nie do końca można pojąć. Bardzo to wszystko efektowne i dużo się dzieje, ale za serce nie chwyta w ogóle.
Podoba mi się natomiast, że zielonoskóra bohaterka rozmawia z niebieskoskórą kobietą-cyborgiem o relacjach siostrzanych i wygląda to naprawdę wiarygodnie i uniwersalnie. Że inny niebieskoskóry bohater, na co dzień zajmujący się zabijaniem ludzi za pomocą strzały kierowanej gwizdem, okazuje się być świetnym ojcem zastępczym, bo nie oddał porwanego dziecka, tylko zrobił z niego kosmicznego pirata. I gdy mówi „He was your father, but he was not your daddy”, to doskonale wiemy, co ma na myśli. Co oznacza, że cały ten naprawdę dziwaczny wszechświat (w mało której serii mamy do czynienia z aż tak szalonym, momentami mocno psychodelicznym światem, zaludnionym stworzeniami, przy których menażeria z kantyny w Mos Eisley wygląda na zlot znajomych z kółka szydełkowego) został już przez nas, widzów, kupiony. Że jesteśmy w stanie spod wariackich charakteryzacji postaci wyciągać, no, po prostu ludzkie typy. No i podoba mi się też, że twórcy wydają się jednak rozumieć rysujące się problemy gatunku. Że nie ma sensu pokazywać na serio kolejnego wielkiego pojedynku z Bestią z Innego Wymiaru, epatując efektami specjalnymi, bo będzie to zwyczajnie nudne. I gdy mamy ową Bestię, to pojedynek pokazany jest w bardzo sympatycznie ironiczny sposób, co bardziej mi się kojarzyło z tym, jak Wilq ratuje Opole, niż z kolejną naparzanką Supermanów z Superpotworami. Ale i tak uważam, że odważniejsze podziałanie nożyczkami montażysty wyszłoby sequelowi na dobre.
Tanna(2015, reż. Martin Butler, Bentley Dean)
„Tanna” to chyba jedna z bardziej zaskakujących nominacji oscarowych – niskobudżetowa koprodukcja australijsko-Vanuatu, zagrana wyłącznie przez amatorów, w nieznanym szerzej języku Nauvhal, której akcja toczy się wśród tubylców na tytułowej wyspie na Pacyfiku. Nominacja tego filmu w dużej mierze z pewnością wynika z egzotyki całego przedsięwzięcia, co oczywiście nie znaczy, że samo dzieło nie jest warte uwagi. Historia opowiadana w „Tannie”, mimo pewnych podobieństw do szekspirowskiego „Romea i Julii”, jest mocno oparta na faktach. Mieszkańcy wyspy dzielnie bronią się przez naporem cywilizacji białego człowieka, pomaga im w tym surowy zbiór zasad, jakimi rządzą się plemiona. Jedną z tych zasad są w stu procentach aranżowane małżeństwa – wyspiarze zdają się sprawiać wrażenie, jakby nie mogli sobie – dla dobra społeczności – pozwolić na samowolę czy nieprzemyślane związki. Małżeństwa mają służyć całej społeczności, na przykład będąc symbolem zawieranego pokoju. Taki los czeka właśnie główną bohaterkę imieniem Wawa – wieloletni konflikt z sąsiednim plemieniem ma zostać zakończony, a zgoda ma zostać przypieczętowana ślubem najbardziej atrakcyjnej dziewczyny jednego plemienia z synem wodza drugiej strony. Ale Wawa ma inne plany, bo od dawna zakochana jest w Dainie, chłopcu z własnej wioski…
Nie będę ukrywał, od strony aktorskiej mamy do czynienia z przedsięwzięciem czysto amatorskim. Odtwórcy ról to lokalni naturszczycy, bohaterowie noszą nawet te same imiona, co aktorzy, i wygląda, że każdy gra tu samego siebie. Dialogi bywają wypowiadane sztucznie, scenariusz jest nieskomplikowany, aktorstwo też na kolana nie rzuca (choć chciałbym wyróżnić przejmującą rolę małej Marceline Rofit, grającej Selin, siostrę Wawy).
Na Tannie występuje najłatwiej dostępny na naszej planecie czynny wulkan, który gra w filmie istotną rolę. Wszystkie sceny rozgrywające się z nim w tle mają mroczną magiczną moc. Wulkan jest też swego rodzaju ucieleśnieniem potężnych sił natury, którym bohaterowie starają się hołdować w swych tradycjach. Główny konflikt zdaje się pochodzić z antycznej tradycji. Mamy tu dwie równorzędne racje – wierność tradycji, bez której ten świat ulegnie zagładzie, bądź pójście za własnym uczuciem. Nie ma tu prostych odpowiedzi.
Najciekawszą sceną filmu było spotkanie Wawy i Daina z kolonią chrześcijańską na wyspie. Chrześcijanie mogą zapewnić im azyl i spokój, ale ceną za to będzie całkowite odcięcie się od swych korzeni. I wygląda, że bohaterowie w zetknięciu z dziwnymi, ubranymi w materiałowe ubrania ludźmi, którzy zachowują się jakby byli w nieustannym szalonym transie, dochodzą do wniosku, że są pewne granice dziwactw, do jakich byliby skłonni ocalić swe życia…
Tak czy inaczej, „Tanna” to idealne kino randkowe – można na partnerce/partnerze zrobić wrażenie oryginalnym wyborem filmu, a wzruszenie po seansie jest właściwie gwarantowane.