Mamy Nowy Rok. Ponieważ to czas noworocznych postanowień, postanowiliśmy wskrzesić nasz cykl krótkich recenzji komiksowych. W tej odsłonie jest trochę chaosu, wszak od poprzedniej edycji minął ponad rok. Ale zobowiązujemy się, że następne będą już pojawiać się regularnie, co kwartał.
Mamy Nowy Rok. Ponieważ to czas noworocznych postanowień, postanowiliśmy wskrzesić nasz cykl krótkich recenzji komiksowych. W tej odsłonie jest trochę chaosu, wszak od poprzedniej edycji minął ponad rok. Ale zobowiązujemy się, że następne będą już pojawiać się regularnie, co kwartał.
Album ten, zgodnie z przedmową, to pierwsza pełna antologia przygód Bąbelka i Kudłaczka, kultowych bohaterów stworzonych przez Tadeusza Baranowskiego. I zaprawdę powiadam jest kompletna. Poza powszechnie znanymi „W pustyni i w paszczy” oraz „Skąd się bierze woda sodowa” (w dwóch wersjach, oryginalnej ze Świata Młodych oraz tej albumowej), album zawiera historię „Przepraszamy, remanent”, podobnie jak poprzednie, również publikowaną w Świecie Młodych. Ponadto są wszystkie możliwe odcinki, strony, kadry, na których pojawili się obydwaj podróżnicy, wliczając w to reprinty książeczki do kolorowania z 1984 roku oraz planu lekcji z 1987. Całości dopełnia wywiad z autorem oraz własnoręcznie przez niego wykonany rysunek (liczba egzemplarzy była ograniczona).
Trochę niechronologicznie, bo ostatnio było o tomie czwartym, ale pominąć część trzecią „Dziedzictwa” byłoby grzechem. Dużo tu ciekawych wątków. Niesnaski wśród Sithów, historia prawdziwa Dartha Krayta, ale przede wszystkim jest Cade Skywalker. Pisząc o jednym z poprzednich albumów, uznałem Cade’a za najciekawszą postać z pokręconej rodzinki Skywalkerów i „Smocze szpony” to potwierdzają. Facet liznął zarówno jasnej jak i ciemnej strony Mocy i uznał, że najlepsza dla niego jest jego własna ścieżka (chyba najbliżej mu pod tym względem do Hana Solo). Popełnia błędy, ale potrafi się do tego przyznać i podjąć próbę ich naprawy. Właśnie taka próba jest głównym wątkiem trzeciego tomu „Dziedzictwa”. Pamiętacie Jedi, którego Cade wydał będąc łowcą nagród? Starając się go odbić, będzie musiał stawić czoła samemu Kraytowi. Warto zobaczyć czy w starciu z Sithem, Cade wypadnie lepiej niż jego sławni przodkowie.
Jednotomowe wznowienie jednego z najważniejszych komiksów, jakie pojawiły się w Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych za sprawą magazynu „Komiks-Fantastyka”. Doświadczenia wojenne z Wietnamu, pchnęły Joe Haldemana do napisania książki. Zafascynowany powieścią Belg Mark van Oppen postanowił „przetłumaczyć” ją na język komiksu. Efekt jest powalający. Obrazkowe skrzyżowanie „Full Metal Jacket” i „Żołnierzy kosmosu”. Przemyślana i kompletna wizja przyszłości, zarówno pod względem społecznym jak i technologicznym. No i akcja, dużo akcji. Zdecydowanie najlepsze dzieło duetu Haldeman-Marvano (razem stworzyli także „Dallasa Barra” i „Wieczną wolność”).
Nie ma sensu powielać peanów na cześć Neila Gaimana i serii „Sandman”, które bez trudu można znaleźć w sieci. Większość śmiertelników zdaje sobie sprawę z roli, jaką odegrał ten komiks w historii powieści graficznych i obudzona w środku nocy potrafi wymienić najważniejsze dokonania autora.
Tym razem artysta zabiera swoich czytelników na dziką przejażdżkę po siedmiu opowieściach, których osnową jest chęć odegrania się Pożądania na Sandmanie za pomocą wiru snów. Przez nowele przewija się znana już miłośnikom Śnienia grupa bohaterów: Rose, Babrie, Hippolyta Hall, Koryntczyk i kilku innych starych znajomych. Pojawiają się także nowi, sprawnie skonstruowani zwyrodnialcy, którzy w większości zasługują na osobne opowieści. W warstwie graficznej album ten to miks talentów i stylów, który dobrze się sprawdza dzięki sprytnej i niezwykle pojemnej poetyce snu. Gaiman doskonale zdawał sobie sprawę, że obranie konwencji śmienia na prezentację opowieści da mu niezmierzone możliwości żonglowania tematami, co pociągnęło za sobą możliwość zmieniania rysowników jak rękawiczek.
Ten osobliwy kolaż to gratka dla miłośników Śnienia. Pozostali będą zagubieni w meandrach narracji i nawiązaniach do innych albumów, więc jest to zdecydowanie pozycja dla komiksowych wyjadaczy. Przygody z serią „Sandman” od tego albumu zaczynać nie polecam.
Czternasta część przygód nieśmiertelnego samuraja Manji nie przynosi wielkiej odmiany. Cała manga wypchana jest po brzegi akcją i długaśnymi, dynamicznie kadrowanymi scenami walki, z których słynie autor Hiroaki Samura. Tym razem fabuła, która dotychczas miała znaczenie drugorzędne, zeszła na jeszcze dalszy plan. Manji wciąż poszukuje 1000 złych ludzi, których musi pozbawić życia, by uzyskać zbawienie i w ostateczności, umrzeć. Nikt jednak nie ma wypisane na twarzy, że zasługuje na śmierć, więc jego misja z czasem coraz bardziej się komplikuje.
Standardowo, dymki stanowią znikomy procent całego komiksu, a najważniejsza jest warstwa graficzna. Autor tworzy za pomocą tuszu i ołówka jednocześnie, co procentuje zwłaszcza w scenach dynamiki i ruchu. Momentami poziom rozmazania kadrów sięga granicy czytelności, ale są to znikome przypadki. Zwraca uwagę dobrze narysowana anatomia i twarze postaci. Dialogi nie są najmocniejszą stroną Samury i czasami czytelnik ma ochotę, by bohaterowie po prostu się zamknęli. Czternasty tom wnosi tak niewiele do całej opowieści, że jakby go pominąć, niewiele kto by zauważył. To po prostu więcej ładnie narysowanej rozwałki.
„Most łez” niczym specjalnym się nie wyróżnia z dotychczasowego przebiegu serii. Ot kilka historyjek, które ani nie zaniżają ani nie zawyżają ogólnego poziomu komiksów Stana Sakai′ego. A to sympatyczny królik wpląta się w rozgrywki drobnych bandziorów, a to spotka jakiegoś starego znajomego, a to z kimś się zetnie w otoczeniu sielankowej przyrody. Jedno mnie zdziwiło; pojawił się Shizukiri – złowrogi szermierz, przed którym niegdyś długouchy i jego kompan Gennosuke spuścili nisko łby i podkulili ogony′ a tu okazał się nie być nikim wyjątkowym. Mam też wrażenie, że ten tomik jest momentalnie puszczony graficznie. No i chyba Egmont nie dostał materiałów najwyższej jakości. Dodatkowym smaczkiem miały być zapewne komiksowe obchody 100 zeszytu „Usagiego”, moim zdaniem jednak to raczej mało udane szorciaki. Generalnie „Usagi” jak „Usagi”, zawsze na dobrym poziomie bardzo przyjemnego czytadła.
Wspólne dzieło Pierre′a Dragona i Frederika Peetersa zatytułowane „RG – Rijad nad Sekwaną” bardzo mi podeszło. Udany komiks o francuskich tajniakach, cechuje bardzo spokojny tok opowieści, w którym pojawiają się przyspieszenia i zwolnienia ale idealnie wpasowane w całościowe tempo komiksu. Harmonia moi drodzy – to element który najbardziej cenię. Pełne charyzmy i życia postacie, wartkie dialogi, intrygująca i wciągająca fabuła, którą czyta się jednym techem; okraszona bardzo dobrze pasującymi (harmonia!) rysunkami. Elegancki komiks – pogratulować wydawnictwu Mroja Press kolejnego celnego strzału.
W „Naruto” jak to zwykle kupa łubudubu i sporo łupucupu. Starcie pomiędzy Deidarą i Sasuke znajduje swoje rozwiązanie. Shinobi z Konohy miotają się po okolicy trochę bez sensu i bez pomysłu. Tymczasem Jiraiya postanawia się wybrać do osady Ame-gakure na przeszpiegi, pomysł ten nie bardzo podoba się czcigodnej Hokage. No, ale na pustelnika erotomana nie ma rady, jak się uprze to nic go nie powstrzyma. I swoją misję zwiadowczą przeprowadza z iście ułańską fantazją i sarmackim dowcipem. Tylko, że tajemniczy Pain zamieszkujący infiltrowaną osadę nie wypadł psu spod ogona i namierzył intruza. Oj będzie się działo mówię Wam!
bez sensu - raz są oceny, raz ich nie ma