25 najlepszych płyt 2011 rokuMichał Perzyna25 najlepszych płyt 2011 roku13. Ólafur Arnalds „Living Room Songs”
Wyszukaj / Kup Pomysł na ostatni album utalentowanego Islandczyka, który urodził się w 1986 roku, był bardzo prosty. Przez siedem kolejnych dni razem z zaprzyjaźnionymi muzykami, w swoim salonie w Reykjavíku, nagrywał utwory (utrwalał także obrazy), a następnie umieścił je na krążku zatytułowanym po prostu „Living Room Songs”. Podobny koncept wykorzystał już choćby przy „Found Songs” i w obu przypadkach cały materiał udostępnił bezpłatnie w sieci. Co najważniejsze, pomimo udziału kamer, wszystkim muzykom udało się skonstruować niepowtarzalny, intymny nastrój, który współgra idealnie z tworzoną przez nich muzyką – delikatną i klasyczną. Sam Ólafur Arnalds potrafi grać na kilku instrumentach, ale przy omawianych nagraniach odpowiadał głównie za klawisze, a wspomagający goście za resztę: przede wszystkim smyczki (piękne skrzypce i wiolonczele) oraz ewentualne syntezatory. Na playliście mamy zarówno numery solowe (minimalistyczny, fortepianowy „Tomorrow’s Song”), jak i zaaranżowane w kilkanaście osób („Lag Fyrir Ömmu”), a odrobina elektroniki wkrada się jedynie w znakomitym, w połowie nabierającym trochę tempa „Near Light”. Drugim powalającym punktem jest „Film Credits”, ale wszystkie kompozycje są doskonale wyważone i proste – dzięki temu pojedyncze dźwięki skrzypiec potrafią przyszywać, a i klawisze brzmią niezwykle. „Living Room Songs” to spokojna, refleksyjna, neoklasyczna płyta, której jedyną wadą jest chyba czas trwania – całość zamyka się w niewiele więcej niż dwudziestu minutach. 12. Gil Scott-Heron & Jamie XX „We’re New Here” Longplay „We’re New Here” to połączenie dwóch muzycznych pokoleń. Z jednej strony mamy weterana bluesa i poetyckiego hip-hopu, a z drugiej młodziutkiego indiepopowego producenta. Ten drugi – Jamie XX, na co dzień związany z formacją The XX, zaaranżował na nowo (wydaną po kilkunastu latach milczenia) płytę Gila Scotta-Herona, zatytułowaną „I’m New Here”. Jego mrocznej, dusznej atmosferze nadał trochę nowoczesności – w postaci minimalistycznej, nieco zwariowanej elektroniki, co uczyniło niebanalny materiał czarnoskórego muzyka znacznie bardziej przystępnym dla współczesnego odbiorcy. „We’re New Here” to także jeden z ostatnich hołdów złożonych wybitnemu i zaangażowanemu Amerykaninowi, który tworzył swe dzieła od lat 70. zeszłego wieku, a zmarł kilka miesięcy po ukazaniu się opisywanego tutaj zbioru remiksów powstałych na bazie kawałków z jego ostatniego solowego albumu. Więcej w recenzji. 11. Sin Fang „Summer Echoes”
Wyszukaj / Kup Krótko trzeba było wypatrywać nowego wydawnictwa lidera islandzkiego Seabear. Po świetnym krążku „We Built A Fire” oraz emocjonującej europejskiej trasie koncertowej Sindri Már Sigfússon zajął się projektem solowym, który ukazał się w marcu 2011 roku pod szyldem Sin Fang. Na albumie „Summer Echoes” nie brakuje jednak utalentowanych gości (choćby z Seabear czy Múm), co tylko podnosi wartość żywych i melodyjnych dokonań Sindriego; a z tych wyjątkowo wypada choćby numer „Because Of The Blood”. Więcej w recenzji. 10. Bon Iver „Bon Iver”
Wyszukaj / Kup Po debiutanckim „For Emma, Forever Ago” Justin Vernon powrócił, a właściwie można by rzec odżył, i zaserwował fanom lirycznego i ascetycznego indie folku nowy krążek – pod tytułem „Bon Iver”. Najkrócej pisząc, jest to zbiór skromnych ballad, które swoją wrażliwością przykuwają jak mało co. I mimo że tym razem artyście towarzyszy spory, obszerny zespół muzyków (w przeciwieństwie do pierwszej płyty), to udało mu się zachować kapitalny, intymny nastrój, który czyni go dzisiaj najprawdopodobniej numerem jeden wśród muzyków tworzących tak delikatny folk. Więcej w recenzji. 9. The Antlers „Burst Apart” The Antlers mogliby trafić do tego zestawienia choćby za dwa kawałki: indierockowy „French Exit” oraz urzekający, balladowy „Putting The Dog To Sleep”. Na szczęście ich ostatni krążek to znacznie więcej niż parę znakomitych piosenek – to spójny i melancholijny zestaw rozmytego, kołyszącego, ale też momentami niespokojnego grania, któremu wyjątkowego charakteru dodaje wysoki śpiew Petera Silbermana. Co najważniejsze, „Burst Apart” to twór wyważony i różnorodny, a przy tym trzymający określony, wysoki poziom. Więcej w recenzji. 8. Feist „Metals” Leslie Feist to artystka o ugruntowanej pozycji. Już poprzednie albumy „Let It Die”, a zwłaszcza „The Reminder” dały jej mnóstwo fanów. „Metals” jest kolejnym, pewnym krokiem w świecie gitarowych, urokliwych piosenek, które potrafią wprowadzać w niezwykle refleksyjny, a przy tym przyjemny stan. W porównaniu z wcześniejszymi płytami ta jest bardziej dojrzała i trudno na niej znaleźć jakieś niebywale porywające hity, ale także w tym tkwi jej siła. Bowiem „Metals”, zgodnie z tytułem, zawiera muzykę chwilami chłodną i surową, ale potrafiącą docierać bardzo głęboko. Więcej w recenzji. |
Plastik Rock na tej liście dominuje
3 najlepsze płyty 2011
"Let England Shake" PJH
"Yuck" Yuck
"Smoke Ring For My Halo" Kurt Vile
Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj longplay z serii Supraphonu „Interjazz” z nagraniu dwóch czechosłowackich orkiestry pod dyrekcją Jana Ptaszyna Wróblewskiego i Gustava Broma.
więcej »Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Jeszcze jedno muzyczne podsumowanie 2011
— Jakub Stępień
Weekendowa Bezsensja: 50 najgorszych okładek płyt 2011 roku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Kolejne podsumowanie muzyczne roku 2011
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Kobieta zrodzona z mroku
— Michał Perzyna
Bittersweet melodies
— Michał Perzyna
Dubstepowa orkiestra i jej nowoczesny jazz
— Michał Perzyna
Niedoceniona, na szczęście
— Michał Perzyna
Na strunach melancholii
— Michał Perzyna
Jesienna chandra surferów
— Michał Perzyna
Magiczna pozytywka
— Michał Perzyna
Krocząc sprawdzoną ścieżką
— Michał Perzyna
Kwiecisty folk
— Michał Perzyna
W świadomie obranym kierunku
— Michał Perzyna
Surferzy z Brooklynu
— Michał Perzyna
Pot i Kreff – Made in Poland: Polly w ekstazie
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Bez noży, krzyży i polowań
— Michał Perzyna
Siostry na wznoszącej fali
— Michał Perzyna
Senne marzenia ciągle żywe
— Michał Perzyna
Rozpromienione oblicze
— Michał Perzyna
Krocząc sprawdzoną ścieżką
— Michał Perzyna
Mały jazzowy pożar
— Michał Perzyna
Nie tylko o rozstaniach
— Michał Perzyna
W idealnej harmonii
— Michał Perzyna
Złe wieści – dobre wieści
— Michał Perzyna
W słodkiej melancholii
— Michał Perzyna
Ja rozumiem, że można nie znać Ólafura Arnaldsa, Bon Iver, Metronomy czy Submotion Orchestra. Ale jeśli komuś, choćby z nazwy, obca jest PJ Harvey to dziwne. Warto się doedukować. ;)