25 najlepszych płyt 2011 rokuMichał Perzyna25 najlepszych płyt 2011 roku7. The Weeknd „House Of Balloons” The Weeknd zaskoczył niemal cały muzyczny świat, a pojawił się właściwie znikąd. Najpierw zafascynował swojego rodaka Drake’a, a jego pierwszy, udostępniony za darmo w sieci mixtape wywołał furorę – oryginalnością, jak i doskonałą produkcją, niespotykaną w tego typu amatorskich wydawnictwach. „House Of Balloons” (premierę miało w marcu 2011 roku) to masa chwytliwego, kanadyjskiego r’n’b, nad którym ciąży jednak gęsty, mroczny klimat imprezowania w narkotycznych oparach. Abel Tesfaye w swoich tekstach nie stroni od naturalistycznych opisów wydarzeń, w których brał udział, ale jego projektowi niezwykłego charakteru dodają również producenci: Illangelo oraz Martin McKinney. To dzięki nim „House Of Balloons” wypełniają profesjonalne, głębokie beaty, miarowa elektronika i syntezatory. Ich mieszanka balansuje gdzieś pomiędzy niebanalnym hip-hopem i trudniejszą wersją r’n’b. Najlepsze jest to, poza niekwestionowaną oryginalnością, że The Weeknd wypuścił krążek niebywale równy – wszystkie dziewięć kawałków trzyma poziom i wciąga tak samo mocno. Począwszy od spokojniejszego wstępu w „High For This”, który w końcówce elektryzuje rozedrganym podkładem, przez rytmiczny i porywający do tańca „House Of Balloons / Glass Table Girls”, rozmyty i stonowany „The Morning”, aż po kapitalny „Wicked Games”. Co ciekawe, The Weeknd zrealizował w 2011 roku jeszcze dwa internetowe wydawnictwa – „Thursday” oraz opublikowany w grudniu „Echoes Of Silence”. Nie są to albumy aż tak porywające, świeże i porażające jak omawiane „House Of Balloons”, ale nie można przy nich nie przystanąć. I co istotne, niosą ze sobą niewielkie, ale jednak zmiany, a potrafią nawet zaskoczyć – choćby coverem „Dirty Diana” z repertuaru Michaela Jacksona. 6. PJ Harvey „Let England Shake”
Wyszukaj / Kup O Polly Jean Harvey napisano chyba wszystko. Podobnie jest z jej ostatnim albumem – „Let England Shake”, który już dorobił się statusu ponadczasowego i kultowego. Czy tak też będzie określany za parę albo kilkanaście lat? Trudno powiedzieć. Najważniejsze, że piosenkarka znowu wydała longplay po prostu doskonały – przykuwający do odtwarzacza już od pierwszego „Let England Shake” i to na długie godziny. Na dodatek serwujący rozmaite muzyczne doznania – od patriotycznych stylizowanych pieśni sławiących Anglię, przez folkowo-rockowe aż po zahaczające o popowość kompozycje. Co więcej, korzystający z całkiem pokaźnego instrumentarium i wokalnego wsparcia (po raz kolejny możemy usłyszeć choćby Johna Parisha czy Micka Harveya), a do tego dość mocno zaangażowany – traktujący m.in. o cierpieniu i wojnie. Dla mnie numerem jeden jest aktualnie specyficzny „The Words That Maketh Murder”, ale tak naprawdę całe „Let England Shake” wymaga ogromu czasu i osłuchania, aby można było powiedzieć, że wyłapało się każdy atut i smaczek, który przygotowała PJ Harvey. A i wtedy trudno byłoby wskazać numer najlepszy – tak dobra to płyta. 5. Destroyer „Kaputt” „Kaputt” to kolejny przykład na to, że aby nagrać znakomity album, nie trzeba wcale odkrywać nowego muzycznego gatunku albo czerpać z dziesięciu skrajnie odmiennych. Dan Bejar podczas swojej długiej kariery zadziwiał nieraz – podobnie jest w przypadku (wydanego w styczniu 2011 roku) krążka, który stanowi solidną porcję spokojnego, melodyjnego chilloutu, dopełnianego przez aksamitne wokale. Przygoda z takim wariantem Destroyera pozwala zaobserwować, że kluczem do skomponowania muzycznego dzieła może być optymalne, ale oszczędne dopasowanie wszystkich wykorzystywanych elementów. Dlatego każdy pojedynczy dźwięk z playlisty „Kaputt” pojawia się w idealnym momencie i nie zaburza płynnego przechodzenia do kolejnych z nich. To także dowód, że przy delikatnej elektronice niezwykłe efekty daje wyważone zastosowanie jazzowych dęciaków, które w tym przypadku przykuwają słuchacza najmocniej; choć na płycie pojawiają się też przyjemne linie basu, spokojne gitary czy miarowe klawisze. Co ciekawe, taki album nie musi wcale być jednolity, bo i w tym przypadku raz otrzymujemy subtelne downtempo, a innym bardziej tradycyjną, popową piosenkę zaśpiewaną na dwa głosy (Kanadyjczyka często wspiera Sibel Trasher). Zmieniać potrafi się także samo tempo, lecz żaden z kawałków nie jest w stanie za bardzo się rozpędzić. Dzięki temu jest całkiem eklektycznie, a jednocześnie wszystko ze sobą współgra. Kompozycje absolutnie wyjątkowe to m.in.: „Poor In Love”, „Song For America” i finalny „Bay Of Pigs”, ale na całym „Kaputt” jest aż dziewięć tracków, a każdy z nich ma coś, czym można się długo delektować. 4. Sinusoidal „Out Of The Wall” Cieszy podwójnie, kiedy na tak wysokim miejscu można (z czystym sumieniem) umieścić rodzimą formację tworzącą muzykę niepowtarzalną i przykuwającą. A właśnie tak można scharakteryzować album „Out Of The Wall” duetu Sinusoidal, który powstał przede wszystkim za sprawą producenta Michała Siwaka oraz śpiewającej, dodać należy – powalająco, Adrianny Styrcz. Choć wspomnieć wypada tutaj także o pojawiającym się wielokrotnie trębaczu Tadku Kulasie. Biorąc pod uwagę, że ten różnorodny, balansujący pomiędzy ciepłym i spokojnym downtempem i mrocznym trip hopem longplay jest długogrającym debiutem grupy, to tym bardziej wszystkim zaangażowanym w jego powstanie należą się wielkie brawa. Dla mnie dzieło Sinusoidal to bez dwóch zdań polski album roku. Więcej w recenzji. 3. Sóley „We Sink”
Wyszukaj / Kup „We Sink” to najlepsza propozycja od Morr Music w 2011 roku. W sumie nic dziwnego, że zawędrowała w tym zestawieniu tak wysoko – w końcu jej autorką jest Sóley Stefánsdóttir, która poprzednio była dwa oczka wyżej razem z zespołem Seabear. Jednak poza islandzkim klimatem, jej solowa twórczość to głównie piękne, spokojne i najzwyczajniej urocze kompozycje, które mają niepodważalne właściwości kojące. Zaskakujące, że aby taki efekt osiągnąć, wystarczy odpowiednio dopasować do siebie ciepły, charakterystyczny kobiecy głos oraz odrobinę zastygających klawiszy i gitar. Aha, no i ta Islandia – kraj też zobowiązuje. Więcej w recenzji. 2. Lamb „5”
Wyszukaj / Kup Powrót Andy’ego Barlowa i Lou Rhodes do wspólnego grania był jednym z ważniejszych i bardziej wyczekiwanych wydarzeń przez fanów mrocznej, melancholijnej elektroniki, do której duet Lamb przyzwyczaił poprzednimi wydawnictwami. A najlepszym potwierdzeniem słuszności decyzji o podjęciu ponownej współpracy jest jakość nagranego po długim rozstaniu albumu – zatytułowanego „5”. Albumu będącego kontynuacja choćby „Between Darkness and Wonder” z 2003 roku i, co ważne, utrzymującego poziom i nastrój towarzyszący Lamb od początku działalności – sięgającej przecież lat 90. ubiegłego wieku. Płyta „5”, za sprawą dopracowania i wokalnej formy Lou, to pozycja obowiązkowa dla wszystkich choć trochę zainteresowanych trip hopem. Więcej w recenzji. 1. Wild Beasts „Smother”
Wyszukaj / Kup O ile obsadzanie niższych miejsc mogło stanowić jakiś kłopot albo źródło głębszego zastanowienia, o tyle wybór numeru jeden był zaskakująco łatwy i oczywisty. Dla mnie jest nim formacja Wild Beasts, której krążek „Smother” do dzisiaj sprawia mi zdecydowanie najwięcej przyjemności. Trzeci studyjny materiał Brytyjczyków to istna kopalnia chwytliwych numerów z pogranicza indie i delikatnego dream popu (najlepsze wśród nich są jednak dwa utwory – „Bed Of Nails” oraz „Plaything”), ale najważniejsze, że cały „Smother” to ogrom świetnego, zmysłowego klimatu, do którego chce się nieustannie wracać – co też czynię od maja 2011 roku bardzo regularnie. Więcej w recenzji. |
Plastik Rock na tej liście dominuje
3 najlepsze płyty 2011
"Let England Shake" PJH
"Yuck" Yuck
"Smoke Ring For My Halo" Kurt Vile
Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj longplay z serii Supraphonu „Interjazz” z nagraniu dwóch czechosłowackich orkiestry pod dyrekcją Jana Ptaszyna Wróblewskiego i Gustava Broma.
więcej »Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Jeszcze jedno muzyczne podsumowanie 2011
— Jakub Stępień
Weekendowa Bezsensja: 50 najgorszych okładek płyt 2011 roku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Kolejne podsumowanie muzyczne roku 2011
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Kobieta zrodzona z mroku
— Michał Perzyna
Bittersweet melodies
— Michał Perzyna
Dubstepowa orkiestra i jej nowoczesny jazz
— Michał Perzyna
Niedoceniona, na szczęście
— Michał Perzyna
Na strunach melancholii
— Michał Perzyna
Jesienna chandra surferów
— Michał Perzyna
Magiczna pozytywka
— Michał Perzyna
Krocząc sprawdzoną ścieżką
— Michał Perzyna
Kwiecisty folk
— Michał Perzyna
W świadomie obranym kierunku
— Michał Perzyna
Surferzy z Brooklynu
— Michał Perzyna
Pot i Kreff – Made in Poland: Polly w ekstazie
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Bez noży, krzyży i polowań
— Michał Perzyna
Siostry na wznoszącej fali
— Michał Perzyna
Senne marzenia ciągle żywe
— Michał Perzyna
Rozpromienione oblicze
— Michał Perzyna
Krocząc sprawdzoną ścieżką
— Michał Perzyna
Mały jazzowy pożar
— Michał Perzyna
Nie tylko o rozstaniach
— Michał Perzyna
W idealnej harmonii
— Michał Perzyna
Złe wieści – dobre wieści
— Michał Perzyna
W słodkiej melancholii
— Michał Perzyna
Ja rozumiem, że można nie znać Ólafura Arnaldsa, Bon Iver, Metronomy czy Submotion Orchestra. Ale jeśli komuś, choćby z nazwy, obca jest PJ Harvey to dziwne. Warto się doedukować. ;)