EKSTRAKT: | 80% |
---|---|
WASZ EKSTRAKT: | |
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Hawkwind |
Wykonawca / Kompozytor | Hawkwind |
Data wydania | 14 sierpnia 1970 |
Wydawca | Liberty Records |
Nośnik | Winyl |
Czas trwania | 39:35 |
Gatunek | rock |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
W składzie |
Dave Brock, Huw Lloyd-Langton, Nik Turner, Michael (Dik Mik) Davies, John Harrison, Terry Ollis, Dick Taylor |
Utwory | |
Winyl1 | |
1) Hurry on Sundown | 04:56 |
2) The Reason Is? | 03:30 |
3) Be Yourself | 08:07 |
4) Paranoia [Part 1] | 01:07 |
5) Paranoia [Part 2] | 04:09 |
6) Seeing It as You Really Are | 10:45 |
7) Mirror of Illusion | 07:00 |
Non omnis moriar: Dylematy noworodkaMuzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj debiut brytyjskiej formacji psychodeliczno-spacerockowej Hawkwind, którą przez lata współtworzył zmarły 10 listopada 2022 roku Nik Turner.
Sebastian ChosińskiNon omnis moriar: Dylematy noworodkaMuzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj debiut brytyjskiej formacji psychodeliczno-spacerockowej Hawkwind, którą przez lata współtworzył zmarły 10 listopada 2022 roku Nik Turner. Hawkwind
Wyszukaj / Kup Śmierć Nika Turnera zamknęła na pewno jakąś epokę w dziejach rocka brytyjskiego. 10 listopada odszedł bowiem nie tylko człowiek, który z przerwami przez kilkanaście lat współtworzył Hawkwind, ale przede wszystkim miał olbrzymi wpływ – również w kolejnych dekadach – na rozwój psychodelii i space rocka. Można podejrzewać, że choć prawdopodobnie muzyk nie zrealizował wszystkich swoich planów artystycznych, to jednak żegnał się z tym światem spełniony. W ciągu swego ponad osiemdziesięcioletniego życia nagrał bowiem mnóstwo płyt (trudno byłoby je zliczyć, ponieważ pozostawał aktywny praktycznie do ostatniej chwili), a u jego boku karierę zaczynało bądź wybijało się z niebytu wielu młodszych o pokolenie (lub nawet dwa) instrumentalistów. W przypadku Turnera łacińska sentencja, będąca tytułem tej rubryki, a w tłumaczeniu na polski brzmiąca: „Nie wszystek umrę” – jest więc tym bardziej uzasadniona. Nik będzie żyć wiecznie: nie tylko na płytach, jakie po sobie pozostawił, lecz także w pamięci kolegów z zespołów, przez które się przewinął, i wiernych fanów. Trwająca ponad pół wieku aktywność muzyczna Turnera zaczęła się w sumie od przypadku, któremu na imię było Dave. Dave Brock. W drugiej połowie lat 60. ubiegłego wieku śpiewający i grający na gitarze Brock oraz jego kolega po fachu Mick Slattery byli członkami psychodelicznej undergroundowej londyńskiej formacji Famous Cure. Na jednym ze swoich koncertów poznali młodego basistę Johna Harrisona, którego bardzo interesowało wykorzystanie w muzyce rockowej elektroniki, z czym już od pewnego czasu eksperymentowali zachodnioniemieccy krautrockowcy. A że ich również ta kwestia pociągała, postanowili stworzyć nową grupę. Dali do gazety ogłoszenie o poszukiwaniu perkusisty, na co odpowiedział Terry Ollis. Rozpoczęły się próby i pierwsze występy; wtedy okazało się, że potrzebne są osoby, które pomogą muzykom w kwestiach transportowych i nagłośnieniowych. Tym sposobem dokooptowani zostali do ekipy Nik Turner oraz Michael Davies (ukrywający się pod pseudonimem Dik Mik). Szybko jednak okazało się, że poza sprawami czysto logistycznymi i sprzętowymi Nik i Michaela ogarniają też kwestie muzyczne. W efekcie ten pierwszy dołączył do składu jako saksofonista, flecista i okazjonalnie wokalista, a ten drugi wziął na siebie obowiązki klawiszowca. Kiedy już wszystkie klocki osobowe zostały poukładane, młodzi londyńczycy uznali, że trzeba porządnie zabrać się za swoją karierę. A co nadawałoby się do tego lepiej niż występ w lokalnej imprezie mającej za zadanie odkrycie młodych talentów? Nie mieli jeszcze nazwy, więc zgłosili się jako… Group X. Nie mieli też praktycznie repertuaru, więc zagrali rozciągniętą do dwudziestu minut improwizację na temat „Eight Miles High” The Byrds. Wydawałoby się, że to świetny przepis na katastrofę. I być może tak właśnie cała ta przygoda zakończyłaby się, gdyby na widowni nie zasiadał niejaki John Peel, prezenter z BBC Radio One, któremu bardzo przypadły do gustu artystyczne peregrynacje Dave’a Brocka i jego kompanów. W każdym razie do tego stopnia, że szybko odnalazł organizatora koncertu, Douglasa Smitha, i podpowiedział mu, aby ten miał oko na chłopaków. Smith zwietrzył dobry interes i w ekspresowym tempie doprowadził do podpisania przez młody zespół kontraktu z amerykańską, ale mającą także swoją filię na Wyspach Brytyjskich, wytwórnią Liberty Records. Zaowocowało to pierwszymi nagraniami, jeszcze o charakterze demonstracyjnym, ale za to zarejestrowanymi w studiu Abbey Road. Powstały wówczas: pierwsza wersja „Hurry on Sundown”, „Sweet Mistress of Pain” (znane także jako „Kiss of the Velvet Whip”) oraz – pochodzący z repertuaru Pink Floyd – „Cymbaline” (z wydanego w tym samym roku longplaya „More”). Dwa pierwsze numery wytłoczono na nieoficjalnym singlu, by móc pochwalić się własnymi kawałkami przed organizatorami koncertów i wydawcami (oficjalnie opublikowano je dopiero na EP-ce w 1981 roku) – i wtedy po raz pierwszy zaistniała w przestrzeni publicznej nazwa… Hawkwind Zoo. Niebawem w zespole doszło do pierwszej zmiany personalnej. Odszedł Mick Slattery, jeden z jego ojców-założycieli, a zastąpił go Huw Lloyd-Langton, którego Brock znał ze sklepu muzycznego, w którym kupował struny do gitary. W tym składzie – przypomnę: Brock, Lloyd-Langton, Turner, Davies, Harrison i Ollis – w kwietniu 1970 roku grupa weszła do londyńskiego studia Trident, aby zarejestrować materiał na debiutancki longplay. Album – nakładem Liberty Records – ukazał się w połowie sierpnia, otwierając nowy, trwający do dzisiaj, rozdział w dziejach światowego rocka. Zanim jednak przejdę do zawartości krążka zatytułowanego po prostu „Hawkwind” (przy okazji z nazwy zespołu wyrzucono słówko „Zoo”), warto przyjrzeć się nagraniom demo. Pierwotna wersja „Hurry on Sundown” to klasyczny, jak na tamte czasy, brytyjski psychodeliczny i progresywny folk, mogący kojarzyć się zarówno z twórczością Donovana Leitcha, jak też grup Comus czy Spirogyra. W melodyjnym „Kiss of the Velvet Whip” psychodelii jest jeszcze więcej, a na plan pierwszy wybijają się zwłaszcza dwa instrumenty: gitara Slaterry’ego i saksofon Turnera. Z kolei cover Pink Floyd zachwyca podniosłym nastrojem i subtelną partią gitary. Przyznam uczciwie, że wolę tę wersję niż oryginał. Sesje w studiach Abbey Road i Trident dzieli kilka miesięcy; w tym czasie muzycy dojrzeli, stali się bardziej świadomi, choć stylistycznie wciąż pozostawali na rozdrożu. Wsłuchując się w „Hawkwind”, trudno byłoby jednoznacznie ocenić, w którą stronę grupa podąży w przyszłości, choć oczywiście pewne zalążki hawkwindowego stylu są tu już widoczne. Ale po kolei. Płytowa wersja „Hurry on Sundown” oparta jest na tym samym psychodeliczno-folkowym motywie, z arcyciekawą introdukcją Brocka na gitarze dwunastostrunowej, ale kompletnym zaskoczeniem staje się partia Dave’a na harmonijce ustnej. Czyli co: skręt w stronę bluesa? Niby tak, ale sposób, w jaki gra Brock, jej intensywność, mimo wszystko bardziej lokuje go po stronie folkowej, nie bluesowej. Jeżeli aranżacyjnie dorzucono tutaj harmonijkę, to oznacza, że jakiś instrument musiał ustąpić jej miejsca: padło na gitarę. Czy sam utwór na tym zyskał? Odpowiem salomonowo: dobrze, że dostępne są oba warianty tej kompozycji (pierwotny dorzucono jako bonus między innymi do zremasterowanego wydania „Hawkwind” z 1996 roku). W „The Reason Is?” wyobraźnia muzyków szybuje w zupełnie inne strony. Dużo tu niepokoju, a z czasem wręcz grozy, za co odpowiadają przede wszystkim efekty elektroniczne generowane przez Michaela Daviesa. Choć utwór jest krótki, to jednak na długo pozostaje w pamięci – świetnie zresztą sprawdziłby się jako ilustracja do satanistycznego horroru. Z kolei ośmiominutowy „Be Yourself” to pierwsza z wielkich kompozycji Hawkwind – jeden z tych numerów, które sprawiają, że zespół przechodzi do historii. Charakterystyczny gitarowy riff, raz usłyszany, pozostaje ze słuchaczami już na zawsze. Ale ogromne wrażenie robią także stylistyczne mieszanki: sekstet płynnie bowiem przechodzi od klasycznej psychodelii poprzez hard do space rocka. Robi to, praktycznie nie zwalniając tempa i – co najistotniejsze – umiejętnie wprzęgając w swoją stricte rockową narrację zarówno jazzujący saksofon altowy, jak i eksperymentalno-kosmiczną elektronikę. Ba! przygważdżające, miażdżące swą potęgą są zwłaszcza te fragmenty, w których gitara i saksofon grają unisono. Utwór „Paranoia” podzielono na dwie części: minutowa miniatura zamyka stronę A longplaya, jej kontynuacja otwiera stronę B. Ważniejsza, bo o kilka minut dłuższa, jest oczywiście ta druga: z psychodelicznym, „zamglonym” zaśpiewem wokalisty oraz obsesyjnie (tytuł w końcu do czegoś zobowiązuje) powtarzanym instrumentalnym lejtmotywem. I choć po następującym po „Paranoia” dziesięciominutowym „Seeing It as You Really Are” trudno spodziewać się ukojenia, to i tak utwór ten niesie ze sobą sporo oddechu. Otwierają go niepokojąco brzmiące klawisze i elektronika, z czasem zastąpione przez „żywe” instrumenty. Istotne to jest o tyle, że dzięki temu utwór nabiera bardziej rockowego charakteru, a przede wszystkim mocno podkręcone zostaje tempo. Wszak późniejszy Hawkwind kojarzymy jednak bardziej z kompozycjami mocno energetycznymi, nie zaś balladami. Aczkolwiek zamykający debiut – kolejny z evergreenów – „Mirror of Illusion” zalicza się do spokojniejszych kawałków w żelaznym repertuarze grupy. Na dodatek udanie spina on psychodeliczno-folkową klamrą stylistyczną całe wydawnictwo. Jak po ponad półwieczu od premiery ocenić „Hawkwind”? Prosto: doskonała płyta portretująca narodziny legendarnego zespołu, który jeszcze do końca nie wie, jaką ścieżkę rozwoju wybrać. 19 listopada 2022 Skład: Dave Brock – śpiew, gitara elektryczna, gitara 12-strunowa, harmonijka ustna, instrumenty perkusyjne Huw Lloyd-Langton – gitara solowa Nik Turner – saksofon altowy, śpiew, instrumenty perkusyjne Michael Davies (Dik Mik) – efekty elektroniczne John Harrison – gitara basowa Terry Ollis – perkusja gościnnie: Dick Taylor – gitara elektryczna |
Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.
więcej »W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Nie przegap: Listopad 2022
— Esensja
Praga pachnąca kanadyjską żywicą
— Sebastian Chosiński
Znad Rubikonu do Aszchabadu
— Sebastian Chosiński
Gustav, Praga, Brno i Jerzy
— Sebastian Chosiński
Jazzowa „missa solemnis”
— Sebastian Chosiński
Prośba o zmiłowanie
— Sebastian Chosiński
Strzeż się jazzowej policji!
— Sebastian Chosiński
Fusion w wersji nordic
— Sebastian Chosiński
Van Gogh, słoneczniki i dyskotekowy funk
— Sebastian Chosiński
Surrealizm podlany rockiem, bluesem i jazzem
— Sebastian Chosiński
W cieniu tragedii
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Co tam, panie, w innym świecie?!
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Człowiek z innego świata
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: (Bez)senność we trzech
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Pięćdziesiąt lat minęło jak jeden dzień…
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Jastrzębie wciąż w locie
— Sebastian Chosiński
Esensja słucha: Czerwiec 2012 (2)
— Sebastian Chosiński, Michał Perzyna
Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński
Klasyka kina radzieckiego: Said – kochanek i zdrajca
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Oniryczne żałobne misterium
— Sebastian Chosiński
„Kobra” i inne zbrodnie: Za rok, za dzień, za chwilę…
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Mityczna rzeka w jaskini lwa
— Sebastian Chosiński
Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
— Sebastian Chosiński
East Side Story: Czy można mieć nadzieję w Piekle?
— Sebastian Chosiński
PRL w kryminale: Biały Kapitan ze Śródmieścia
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: W poszukiwaniu zapomnianej przyszłości
— Sebastian Chosiński
Klasyka kina radzieckiego: Odcięta głowa Jima Clarka
— Sebastian Chosiński