Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 13 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

Nie taki krautrock straszny: Wzlot i upadek Remigiusa D. Opowieść o zapomnianej legendzie krautrocka

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 2 3 4 »

Sebastian Chosiński

Nie taki krautrock straszny: Wzlot i upadek Remigiusa D. Opowieść o zapomnianej legendzie krautrocka

Najdłuższy na płycie „Whispering” jest też najbardziej zróżnicowanym. Napięcie rośnie w nim stopniowo – od wyciszonej melodeklamacji (ponownie na tle Hammondów), poprzez grające unisono wpadającą w ucho melodię saksofon i gitarę, aż po hardrockową partię gitary i energetyczną sekcję rytmiczną. Fragmenty nieco lżejsze, psychodeliczne, sąsiadują tu z klasycznym hard progiem, a smaczku przydaje wykorzystanie stylofonu (dzisiaj już niemal kompletnie zapomnianego analogowego instrumentu klawiszowego, który swoją chwilę chwały przeżywał w 1969 roku po wydaniu przez Davida Bowiego singla „Space Oddity”). Po przełożeniu płyty na stronę B pojawia się utwór, który – raz usłyszany – w pamięci pozostaje już na zawsze. „Blue Sunday Morning” zapomnieć się nie da. Dlaczego? Głównie dzięki hipnotycznemu pulsowi i wspaniałej, przejmującej – nie mniej niż w przypadku „Moldau” marburskiej grupy Pell Mell – partii fletu. To jeden z tych utworów, które sprawiają, że artyści przechodzą do historii i pamięta się o nich nawet wiele dekad później. I nie zmienia tego nawet fakt, że w drugiej części kompozycji nastrój nieco się zmienia, jakby nad studiem, w którym pracowali Drechsler i jego kompani, nagle zaświeciło słońce. Finał jest już w każdym razie klasycznie progrockowy!
Następująca po „Blue Sunday Morning” kompozycja „Fly Bird Fly” wprowadza słuchaczy w podobny klimat: jest więc subtelnie (dzięki duetowi fletu i organów) i hipnotycznie (na co wpływ ma senny wokal Morana Neumüllera). Tak też zaczyna się, połączony ze swą poprzedniczką w jedno, „Television Program”. W tych momentach odżywał duch dawnego Out of Focus. Ostatecznie jednak zatriumfowało nowe oblicze formacji, mniej przewidywalne, bliższe stylistyce jazzrockowej (z mocno eksploatowanym saksofonem). Nie da się zaprzeczyć, że wraz z wydaniem albumu „Out of Focus” zespół zrobił odważny krok w nowym kierunku. I że była to decyzja ze wszech miar słuszna. Co potwierdziło zresztą kolejne wydawnictwo. Dwupłytowe „Four Letter Monday Afternoon” to – nie tylko z racji długości – opus magnum monachijskiej formacji i zarazem ostatni album wydany w czasie jej krótkiego, zaledwie pięcioletniego, żywota. Podstawowy skład zespołu nie uległ zmianie, ale na ostateczny kształt muzyki ogromny wpływ mieli tym razem również zaproszeni do studia Bavaria goście.
Więcej, mocniej i z rozmachem
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
A było ich aż sześciu! Na plan pierwszy wybijała się przede wszystkim sekcja dęta (wspomagająca obu liderów), którą tworzyli saksofonista Ingo Schmid-Neuhaus oraz dwaj artyści bigbandowi (dorabiający sobie również jako wzięci muzycy sesyjni): trębacz Jimmy Polivka i puzonista Hermann Breuer. Poza tym na płycie usłyszeć możemy jeszcze gitarzystę Petera Dechanta, grającego na organach Hammonda Michaela Thatchera oraz perkusjonalistę Romana Langhansa. Ta jedenastka (czyli goście i muzycy podstawowego składu) zamknęła się w studiu na niespełna dwa tygodnie – od 17 do 28 lipca 1972 roku – a efektem ich wytężonej pracy okazał się materiał wydany, po raz trzeci zresztą, przez Kuckuck. Okazało się, że nagrań jest tyle, iż wystarczy na co najmniej dwa winylowe krążki. Co było dość odważną decyzją. W tamtym czasie bowiem w takiej formie wydawano głównie płyty koncertowe. Muzycy Out of Focus musieli być bardzo pewni swego, a i Kuckuck obdarzył ich dużym zaufaniem. Warto jednak dodać, że część zarejestrowanych wówczas nagrań mimo wszystko powędrowała do archiwum, by ujrzeć światło dzienne trzydzieści lat później na „Rat Roads” (2002).
Płyta pierwsza zawiera pięć kompozycji. Otwiera ją niemal osiemnastominutowy utwór „L.S.B.” – prawdziwy jazzrockowy wymiatacz, w którym potężna, ale przy tym także majestatyczna partia dęciaków przyprawia o drżenie rąk i gęsią skórkę. Momentami Out of Focus brzmi jak najprawdziwszy big band, tyle że grający z rockowym zacięciem (w niektórych fragmentach bardzo przypomina czeski Modrý Efekt z wydanej rok wcześniej płyty „Nová synteza”). Nie zabrakło też jednak miejsca na krótkie popisy solowe: trębacza, organisty, saksofonisty czy flecisty, którym w tle towarzyszą nie mniej smakowite partie gitary elektrycznej (koniecznie sprzężonej) lub fortepianu. Niemcy bardzo płynnie przechodzą też od kakofonicznego free jazzu do klasycznego fusion oraz rocka progresywnego. Co najważniejsze, ta stylistyczna różnorodność fenomenalnie się zazębia i dopełnia, a bogactwo aranżacyjne i brzmieniowe nie pozwala ani na chwilę oderwać ucho od głośnika. Po kilkunastominutowej podróży muzycy wracają do punktu wyjścia – „L.S.B.” otwierały instrumenty dęte i one kończą utwór, choć tym razem zaskakują swoją subtelnością.
Po tak mocnym otwarciu „When I’m Sleeping” może wydawać się nazbyt uładzone i piosenkowe. Należy jednak zwrócić szczególną uwagę na środkową część kompozycji, która jest prawdziwym jazzrockowym popisem: w jednym kanale rozbrzmiewa gitara, w drugim – saksofon, natomiast pośrodku, przesunięty na dalszy plan – fortepian. Składa się to zaś na absolutnie porywającą całość. Jeszcze lepsze wrażenie pozostawia po sobie „hinduska” „Tsajama”. Numer ten otwiera grający na fletach Remigius Drechsler; ten delikatny początek okazuje się jednak bardzo mylący, ponieważ kilkadziesiąt sekund później, gdy do lidera Out of Focus dołączają pozostali muzycy, grupa wskakuje na tory czysto rockowe. Jazz-rock miesza się z transową psychodelią, a śpiew – głównie wokalizy – Morana Neumüllera przydają tej kompozycji dodatkową szczyptę szaleństwa; „kwasowy” nastrój podkreślają także dźwięki Hammondów Hennesa Heringa. Na nie mniej pochwał zasługuje numer zatytułowany „Black Cards”, który po balladowej introdukcji (gitara akustyczna Petera Dechanta plus flet Drechslera) zyskuje na mocy, ale do samego końca urzeka nostalgicznym klimatem.
W pamięci pozostają po nim piękna melodia i ujmująca partia wokalna Neumüllera, aktywnie zresztą wspieranego przez sekcję dętą. Lecz i pozostali muzycy nie próżnują; chociażby Hering, który prowadzi subtelny dialog z gitarą Drechslera. Pierwszy album zamyka urokliwa ballada „Where Have You Been”, w której poza głosem Morana dominują głównie instrumenty akustyczne – flety Remigiusa i gitara Petera. Nie da się ukryć, że nawet po ponad czterech dekadach od premiery ta część „Four Letter Monday Afternoon” robi fantastyczne wrażenie, zasługując – bez dwóch zdań – na miano arcydzieła krautrocka. Zespół osiągnął w tym momencie kariery mistrzostwo, wzniósł się na wyżyny sztuki rockowej, niezwykle umiejętnie łącząc progres z jazzem. Ale nie zapominajmy o tym, że wspomniane wydawnictwo zawiera także drugi krążek, na który składa się prawie pięćdziesięciominutowa suita „Huchen 55”. Zarejestrowano ją w tym samym składzie, a więc również z wszystkimi zaproszonymi do studia gośćmi. Muzycznie i brzmieniowo praktycznie nie odbiega od tego, co trafiło na pierwszą płytę; różni się głównie formą – mniej zwartą, w dużo większym stopniu improwizowaną.
Każda z trzech części suity zaczyna się w bardzo podobny sposób – od fletów. Dopiero później pojawiają się bardziej znaczące różnice. W pierwszym fragmencie (swoją drogą trwa on ponad dziewięć minut) z czasem na plan pierwszy wybijają się Hammondy, które spokojnie dywagują sobie z gitarą elektryczną; w drugim – jeszcze o pięć minut dłuższym – prym wiedzie z kolei gitara akustyczna, choć w finale na tle saksofonów pojawia się najbardziej progresywna (czytaj: rozbudowana, powłóczysta i zapadająca w pamięć), biorąc pod uwagę obie płyty, solówka Remigiusa Drechslera; w trzecim natomiast, wypełniającym całą stronę B wydawnictwa, pojawia się głos Neumüllera, z czasem zastąpiony przez dęciaki – puzon, saksofon i trąbkę. W finale następuje powrót do punktu wyjścia, co oznacza, że Drechsler po raz kolejny (tym razem już ostatni) sięga po flety. „Huchen 55” jest całkiem udanym dopełnieniem „Four Letter Monday Afternoon”, choć już nie tak emocjonującym jak podstawowy materiał. Gdyby suita ukazała się w formie osobnego wydawnictwa, prawdopodobnie zostałaby potraktowana jako specyficzna ciekawostka, być może nawet widziano by w niej przejaw megalomanii zespołu.
« 1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Średnio udane lądowanie
Sebastian Chosiński

13 V 2024

W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.

więcej »

Non omnis moriar: Jak to jest płynąć „trzecim nurtem”…
Sebastian Chosiński

11 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Od krautu do minimalistycznego ambientu
Sebastian Chosiński

6 V 2024

Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Z tego cyklu

Średnio udane lądowanie
— Sebastian Chosiński

Od krautu do minimalistycznego ambientu
— Sebastian Chosiński

Eins, zwei, drei, vier, fünf…
— Sebastian Chosiński

Czas (smutnych) rozstań
— Sebastian Chosiński

Nie zadzieraj z Czukayem!
— Sebastian Chosiński

Aneks, nie popłuczyny
— Sebastian Chosiński

Prywatna wyspa, prywatny zamek…
— Sebastian Chosiński

Spaghetti western, thriller, dramat…
— Sebastian Chosiński

Zdrowe dziecko i szczęśliwi ojcowie
— Sebastian Chosiński

Gdyby Wietnamczycy wiedzieli…
— Sebastian Chosiński

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.