Nieudane wyprawy do krain fantasyRok temu przygotowaliśmy dla Was ranking 30 najlepszych filmów fantasy wszech czasów, dziś czas na te dzieła, które nie miały szansy trafić na tę listę. Nasze zestawienie obejmuje nieudane próby filmowych wypraw do krain fantasy – czasem będące prawdziwymi katastrofami, czasem zaś zwykłymi rozczarowaniami.
EsensjaNieudane wyprawy do krain fantasyRok temu przygotowaliśmy dla Was ranking 30 najlepszych filmów fantasy wszech czasów, dziś czas na te dzieła, które nie miały szansy trafić na tę listę. Nasze zestawienie obejmuje nieudane próby filmowych wypraw do krain fantasy – czasem będące prawdziwymi katastrofami, czasem zaś zwykłymi rozczarowaniami. „Conan Niszczyciel” to oczywista próba dyskontowania sukcesu „Conana Barbarzyńcy”, klimatycznego i brutalnego filmu Johna Miliusa, który stał się katapultą dalszej filmowej kariery Arnolda Schwarzeneggera. Odbiór filmu był na tyle pozytywny, że producenci zaplanowali cały cykl kontynuacji opowieści o Cymmeryjczyku (jak wiadomo, pierwowzorów literackich było wystarczająco wiele). Ostatecznie jednak seria została zakończona już po drugiej części. Dlaczego? Oddajmy głos samemu Arnoldowi. W swej biografii „Pamięć absolutna” pisał: „W porównaniu z Conanem Barbarzyńcą prace nad Conanem Niszczycielem przypominały wakacje w Club Medzie. Kręciliśmy w Meksyku, mieliśmy budżet podobny do pierwszego Conana, stać więc nas było na wspaniałe scenerie. Brakowało jednak Johna Miliusa, który nie miał czasu ani na napisanie scenariusza, ani na reżyserię. W rezultacie w prace nad filmem aktywnie włączyła się wytwórnia, która popełniła wiele błędów. Dyrekcja postanowiła przerobić Conana na film familijny. Ktoś obliczył, że gdyby Conan Barbarzyńca dostał kategorię wiekową PG13 (dla dzieci, za zgodą rodziców) sprzedano by o pięćdziesiąt procent więcej biletów. Uznano, że sukces kasowy zależy od tego, czy film jest dostępny dla jak największej widowni i czy nie budzi kontrowersji. Nie sposób jednak z Conana Barbarzyńcy zrobić Conana Nianię. Ta postać nie jest dla dzieci. To brutalny facet, który żyje dla podbojów i zemsty. Złagodzenie takiego wizerunku na potrzeby dzieci na początku mogło poszerzyć krąg odbiorców, na dłuższą metę jednak musiało zaszkodzić całej serii, bo zraziłoby wiernych fanów Conana. W Stanach Zjednoczonych Conan Niszczyciel przyniósł o 23% mniej zysków. Nasze obawy się ziściły. Przerabiając Conana na, jak to zabawnie określił krytyk filmowy Roger Ebert, „przyjaznego barbarzyńcę dla całej rodziny”, wytwórnia zraziła część naszej głównej widowni. Czułem, że z Conanem już koniec, seria zmierzała donikąd.” „Nie bierz tej roli, to szmira” – powiedziała do Arnolda Schwarzeneggera jego przyszła żona, gdy dostał propozycję występu w „Czerwonej Sonii”, kolejnej próbie podbicia rynku przez filmowe fantasy, tym razem dzięki bohaterce, mającej być kobiecym odpowiednikiem Conana. Arnold dostał w filmie rolę lorda Kalidora, tak by zaznaczyć pokrewieństwo filmu z opowieściami o Cymmeryjczyku, do roli głównej zatrudniono wysoką i muskularną modelkę, która nie miała żadnego doświadczenia aktorskiego – Dunkę Brigitte Nielsen. Maria Shiver miała rację, efekt był zgodny z przewidywaniami, „Czerwona Sonja” dostała trzy nominacje do Złotych Malin: dla najgorszej aktorki, najgorszej aktorki drugoplanowej oraz najgorszego debiutu. Do tego film zrobił kasową klapę. Tylko Nielsen miała swoje pięć minut – romans ze Schwarzeneggerem, małżeństwo z Sylwestrem Stallone, występ w „Gliniarzu z Beverly Hills 2” i… chyba wszystko. Film, który miał zapędzić do kin rzesze wielbicieli Dungeons & Dragons, pokazać barwny świat fantasy oraz bazujące na tym systemie RPG magię, walkę i jakże bogatą i rozbudowaną fabułę. W końcu od początku wiadomo, kto jest zły, kto jest dobry, kto wygra i kto podąży klasyczną drogą od zera do bohatera. Jest nawet brodaty krasnolud oraz demoniczny antagonista. Czyli wszystko, czego potrzeba w przeciętnej, turlackiej sesji RPG, a jednocześnie wszystko, co doszczętnie zarżnie każdą filmową produkcję. Żeby było zabawniej, hurraoptymistyczne podejście producentów zakładało, że będzie to pierwsza część trylogii. Na szczęście żadnych kolejnych odsłon ekranizacji RPG nie doczekaliśmy. Jak pisał u nas niegdyś Michał Chaciński: „Bardzo długa reklamówka telewizyjnego serialu. Sprytni kiniarze zdecydowali się prezentować ją w ramach oddzielnego seansu w obawie, że nikt z widzów nie doczeka końca bloku reklam. Trudno mi powiedzieć skąd decyzja o nadaniu reklamówce takich rozmiarów, skoro do obejrzenia serialu i tak nijak to nie zachęca.” – a to i tak łagodny sposób na podsumowanie naszego rodzimego „Wiedźmina”. Filmu – legendy, ale oczywiście czarnej legendy. Przypomnijmy, że oczekiwania, podsycone fotkami z planu, na których charakteryzacja Michała Żebrowskiego wyglądała dobrze, były niemałe. Tym większy potem był ból, gdy zderzyły się z rzeczywistością. Zmasakrowany scenariusz, w którym ludzie bez talentu poprawiali Sapkowskiego, chaos na ekranie, fatalne efekty specjalne, dramatyczne pomysły scenograficzne, kuriozalne role (Olbrychski jako król elfów! Ciri!), brak klimatu i sensu. A potem przyszedł serial, który dorzucił do tego kolejny element – straszliwą nudę. Popcornowe kino dla nastolatków z ostro rozwiniętym syndromem braku koncentracji. Ale w swojej konwencji całość jest zadziwiająco strawna. Po pierwsze, film nie traktuje się zbyt poważnie – wszystko rozgrywa się z przymrużeniem oka, ale bez przekraczania granicy pastiszu. Po drugie, całość jest dobrze zrealizowana – ładne efekty, ładne obrazki na ekranie, efektowne sceny akcji. Po trzecie, nie ma czasu zirytować się głupotą produkcji – zanim się obejrzysz, na ekranie pojawią się napisy. Półtorej godziny wrestlingu w starożytnym Egipcie. Szybki, wściekły, w połowie zamierzenie, w połowie niezamierzenie śmieszny – ale w końcu jaki ma być film, który jest prequelem sequela remake’u? Zalecamy seans w zabawowym towarzystwie i z odpowiednią ilością znieczulaczy. Co otrzymamy, gdy zripujemy fabułę z „Gwiezdnych wojen”, dodamy do niej trochę wątków ukradzionych z „Ostatniego smoka” i „Harry’ego Pottera”, kupimy na wyprzedaży kostiumy z „Władcy Pierścieni”, zbierzemy doborową ekipę aktorów, których jedynym zadaniem będzie deklamować z udawaną powagą infantylne, moralizatorskie banały, do głównej roli zatrudnimy młokosa tyleż urodziwego, co aktorsko żadnego, a na reżyserskim stołku posadzimy faceta od efektów specjalnych? Ni mniej, ni więcej, tylko „Eragona” – fantasy zrobione bez krzty fantazji, gdzie niemal każdy kolejny zwrot akcji widz może przewidzieć szybciej niż bohaterowie, nawet jeśli nie czytał książki Paoliniego. Z trylogią Jacksona nie ma sensu porównywać, film Fangmeiera pozostaje daleko w tyle nawet za „Opowieściami z Narnii” Adamsona i właściwie prezentuje się tylko nieznacznie lepiej (głównie za sprawą kapitalnie animowanej smoczycy) niż „BloodRayne” Uwe Bolla. Na dodatkową wzmiankę zasługuje także niezrównane polskie tłumaczenie i dubbing – tylko dla koneserów. Zdecydowanie nieudany debiut Goro Miyazakiego jako głównego reżysera i jeden z najsłabszych filmów sygnowanych przez Studio Ghibli. Z przesyconej antropologicznymi treściami powieści LeGuin zostaje tylko słabo naszkicowany pion fabularny, wypełniony nieprzekonującymi postaciami. Skoncentrowanie się na pojedynku dobry bohater kontra zły bohater wyprało opowieść z wszelkich niuansów, do tego dochodzi jeszcze ubogość teł (zaskakująca w produkcji Ghibli), która sprawia, że pustka świata przedstawionego wynika nie tylko z miałkości fabuły, ale i z tego, co (nie)dzieje się za plecami bohaterów. Na szczęście Goro zrehabilitował się kręcąc „Makowe Wzgórze”, ale to wciąż nie powód, by nie płakać nad zmarnowanym potencjałem „Opowieści z Ziemiomorza”. Czyli nieudana próba skorzystania z popularności „Władcy pierścieni”, pokazująca, że wysoki budżet niewiele znaczy w sytuacji, kiedy nie ma dobrego scenariusza. Owszem, daimony były ładnie animowane (choć białe niedźwiedzie już wypadły gorzej od od tych z reklam Coca Coli) a Nicole Kidman się starała, mimo iż nie miała za bardzo czego grać. Poza tym – pokawałkowana akcja, trzy niespodziewane odsiecze w ostatniej chwili i zarys szerzej zakrojonej intrygi, który tymże zarysem pozostaje. Chęć przyciągnięcia do kin dzieci i uniknięcia obrazy uczuć religijnych zaowocowała zmianami względem książkowego pierwowzoru, które pozbawiły historię szkieletu, na którym była oparta tak, że pozostała jedynie średnio składna i nieprzekonująca historyjka do natychmiastowego zapomnienia. „Starcie Tytanów” – remake filmu z 1981 roku – robi się interesujący, gdy w dowcipny sposób nawiązuje do swojego pierwowzoru. Parę przyjemnych momentów nie ratuje jednak tego przeraźliwie nudnego filmu. Głównym problemem jest fanowskie podejście reżysera, Louisa Leterriera, do „Zmierzchu Tytanów”, swego czasu kasowego hitu, dziś produkcji, do której nie sposób podejść na poważnie. Jakkolwiek wykorzystana w tamtym filmie animacja poklatkowa może robić wrażenie i dziś, to koślawa fabuła i drewniane dialogi śmieszą. Całą energię Leterriera zdaje się pochłaniać odtwarzanie scen, które były dla filmu z 1981 r. najbardziej charakterystyczne, reszta widowiska natomiast leży odłogiem. Aktorzy, Ralph Fiennes i Liam Neeson zamieniają się we własne parodie. To wszystko można by wybaczyć, gdyby sceny akcji były choć trochę emocjonujące. Tymczasem należały, niestety, do najnudniejszych, najbardziej przewidywalnych sekwencji tego filmu. „Starciu Tytanów” nie pomogło przekonwertowanie kręconego w klasyczny sposób materiału na 3D. To, co i bez okularów wygląda nieciekawie, w trójwymiarze nie zyskuje w magiczny sposób na atrakcyjności. Wtórne pozostaje wtórnym, banalne – banalnym. Twórcy, nie próbując zaskoczyć widza oryginalnością, zamiast tego idą w rozmiar. Każdy kolejny stwór, z którym bohaterom przychodzi się zmierzyć, jest (za wyjątkiem Meduzy) większy od poprzedniego. Cóż jednak z tego, skoro w miarę zbliżania się do kulminacji zamiast emocji wzrasta irytacja. „Starcie Tytanów” zebrało fatalne opinie, ale… doczekało się sequela. Producenci do „Gniewu Tytanów” zatrudnili Jonathana Liebesmana, reżysera znanego na przykład z niesławnej militarno-kosmicznej rozwałki spod znaku kina o atakach obcych na naszą planetę, „Bitwa o Ziemię”. „Gniew…” jest lepszy technicznie od poprzednika, akcja jest spójniejsza i bardziej pomysłowa, ale jednego nie udało się naprawić: nowi „Tytani” to nadal mechaniczna młócka bez radości bezmyślnej zabawy, dialogi i zachowania postaci straszą mizernością wyzutego z mocy boga piorunów, a wszyscy bohaterowie są pozbawieni charakteru i miotają się po ekranie bez ładu i składu. Trzeciej części na razie nam oszczędzono.
Wyszukaj / Kup Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy: Zlodziej Pioruna (2010) / Percy Jackson: Morze potworów (2013) Bo Harry Potter się dobrze sprzedał. Tak oto na wielkim ekranie pojawił się kolejny zdolny chłopak, walczący ze złymi siłami, zaczerpniętymi z mitologii greckiej. Realistyczna scenografia i kostiumy, znakomita gra aktorska młodych odtwórców głównych ról, zachwycające pomysły w rodzaju obozu dla półbogów i Pierce Brosnan w roli centaura. Nie można tego przegapić. Mimo słabych recenzji, Percy Jackson powrócił w kolejnym filmie – oczywiście jeszcze gorszym. Ktoś w ogóle dał radę dooglądać do końca to „dzieło”, udowadniające każdym swoim kadrem kompletny brak zrozumienia konwencji fantasy? Czy można doszczętnie zepsuć prostą historię o drużynie bohaterów występującej przeciwko złu, zwłaszcza mając do dyspozycji sporo pieniędzy na efekty specjalne i ciesząc się zaufaniem producentów? M. Night Shyamalan udowodnił, że owszem, można. „Immortals” Tarsema Sigha bierze na tapetę mit o Tezeuszu i oczywiście przetwarza go po swojemu, pozostawiając pewne elementy (Minotaur, labirynt), ale jednak opowiadając zupełnie inną opowieść. Opowieść, dodajmy, zaskakująco zbliżoną do „300” – potężna armia króla Hyperiona (zabawnie demoniczny, ale chyba najciekawszy w tym filmie Mickey Rourke) zbliża się do Grecji, drogę może zastąpić im (jak się później zresztą okaże – znów w wąskiej szczelinie) mała armia Hellenów. Widowiskowość miał zapewnić Tarsem Singh, hinduski reżyser, znany z barokowo przerysowanych filmów jak „Cela” czy „Magia uczuć”. Rzeczywiście – wykreowana w komputerze Grecja przypomina wszystko, tylko nie prawdziwą Grecję – ogromne puste przestrzenie, strzeliste klify, wielkie góry, miasta wykute w skale. Wszystko to jest spójne, dość atrakcyjnie wizualnie, ale jednocześnie zbyt sztuczne, by mogło zachwycić i zbyt mało oryginalne, by mogło zaskoczyć. Mamy tu kilka potyczek, jedną większą bitwę, ale w gruncie rzeczy przez większość czasu niewiele się dzieje, a bitwa w niczym nie dorównuje podobnym spektaklom z konkurencyjnych widowisk. Tytani zaś przypominają bandę groteskowych zombie. Ogląda się ten film z całkowitą obojętnością, duża w tym zasługa Henry’ego Cavilla, który charyzmą bardziej przypomina Pawła Deląga niż Viggo Mortensena (czy nawet Gerarda Butlera). Jego „mobilizująca przemowa” do greckich wojsk mogłaby stać się wzorem tego, jak nie powinna wyglądać taka scena. Film zaskakująco szybko wypadający z pamięci. Nowy „Conan Barbarzyńca” nie jest może dramatycznie złym filmem, jest przeciętny, ale przede wszystkim całkowicie zbędny. Ponowne sięgnięcie do uniwersum Ery Hyperborejskiej wprowadziło nowego Conana – zupełnie znośnego Jasona Momoę (choć obawy co do niego były duże), ale zupełnie nic więcej. Nowy film jest krwawy i brutalny, ale zupełnie nie potrafi stworzyć klimatu dzieła Johna Milliusa z Arnoldem Schwarzeneggerem, czy też jakiegokolwiek innego klimatu… W warstwie fabularnej jest nieskomplikowany, oparty na absurdalnych założeniach (nikt nie rozumie, dlaczego złowieszcza maska została podzielona tylko na pięć części, choć rozsądek nakazywałby rozetrzeć ją na proch i rozsypać na morzu) i całkowicie pozbawiony scen spektakularnych, dzięki którym jakkolwiek mógłby zapaść w pamięć. Jeśli to miał być start do nowej franczyzy, to zakończył się ewidentnie falstartem. 23 grudnia 2013 |
@ketil
Trzeba też pamiętać, że osoby piszące do Esensji są przewrażliwione na punkcie jakości swoich wypocin. To i tak najlepsze co może spotkać komentującego, uwaga dotycząca braku emotikonek. Naprawdę głębokie. No ale przecież oni są idealni.
Mam wrażenie, że autor zestawienia nie załapał klimatu "Króla Skorpionów", bo to świetny film jest...
Natomiast o "Ostatnim władcy wiatru" można pisać całe epopeje. Konkretne o tym jak bardzo zły film można zrobić na podstawie bardzo dobrej kreskówki.
"Ponowne sięgnięcie do uniwersum Ery Hyperborejskiej wprowadziło nowego Conana – ZUPEŁNIE znośnego Jasona Momoę (choć obawy co do niego były duże), ale ZUPEŁNIE nic więcej. Nowy film jest krwawy i brutalny, ale ZUPEŁNIE nie potrafi stworzyć klimatu dzieła Johna Milliusa z Arnoldem Schwarzeneggerem, czy też jakiegokolwiek innego klimatu…"
Zupełnie.
Dziesięć miesięcy po „Końcu gry” Hans Kloss powrócił do Teatru Sensacji. Od października 1966 roku rozpoczęto (comiesięczną) emisję pięciu kolejnych odcinków „Stawki większej niż życie”. Na pierwszy ogień poszedł – ponownie wyreżyserowany przez Andrzeja Konica – „Czarny wilk von Hubertus”, czyli opowieść o tym jak J-23 stara się zlikwidować działający w okolicach Elbląga oddział Werwolfu.
więcej »Wyroby rodzimych browarów trafiają na półki również zagranicznych marketów, ale nie jest wcale tak prosto się o tym przekonać.
więcej »Wielbiciele Hansa Klossa mogli w czwartkowy wieczór 16 grudnia 1965 roku poczuć wielki smutek. W ramach Teatru Sensacji wyemitowano bowiem „Koniec gry”, spektakl zapowiadany jako ostatni odcinek „Stawki większej niż życie”. Jak się niespełna rok później okazało, wcale tak nie było. J-23 powrócił na „mały ekran”. Mimo że jego pierwsze rozstanie z widzami nie należało do szczególnie spektakularnych.
więcej »Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Taśmowa robota
— Jarosław Loretz
Z wątrobą na dłoni
— Jarosław Loretz
Panika na planie
— Jarosław Loretz
Jak nie gryzoń, to może jaszczurka?
— Jarosław Loretz
10 nie tak oczywistych piosenek Grzegorza Ciechowskiego
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Weekendowa Bezsensja: 10 jeszcze bardziej twardzielskich wcieleń Liama Neesona
— Jakub Gałka
Tezeusz o charyzmie ameby
— Konrad Wągrowski
Nie wszystko złoto, co w trzy de…
— Marcin T.P. Łuczyński
Do kina marsz: Sierpień 2011
— Esensja
Rodzina, ach, rodzina. O filmach M. Night Shyamalana
— Łukasz Żurek
Wypuśćcie krakena z klatki!
— Tomasz Rachwald
Ranking na premierę: 5 najchętniej ekranizowanych mitów greckich
— Jakub Gałka
Do kina marsz: Kwiecień 2010
— Esensja
SPF – Subiektywny Przegląd Filmów (14)
— Jakub Gałka
Śródziemski rollercoaster
— Gabriel Krawczyk
Tam i z powrotem, czyli 50 muzycznych inspiracji z całego świata prozą Tolkiena
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Zakochany Bilbo, czyli nieznane ekranizacje „Hobbita”
— Sebastian Chosiński, Konrad Wągrowski
10 najgorszych scen „Władcy pierścieni” i „Hobbita”
— Esensja
12 najlepszych scen „Władcy pierścieni” i „Hobbita”
— Esensja
„Hobbit” i „Władca pierścieni” w Esensji
— Esensja
Przygoda trwa
— Anna Kańtoch
Dobry, zły i łamliwy
— Konrad Wągrowski
Rozszczepieni
— Jarosław Robak
Esensja ogląda: Listopad 2016 (1)
— Jarosław Loretz, Marcin Mroziuk
Esensja ogląda: Marzec 2016 (1)
— Jarosław Loretz, Jarosław Robak, Agnieszka ‘Achika’ Szady
Dozwolone od lat 45
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Kto mieczem wojuje…
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Esensja ogląda: Styczeń 2014 (1)
— Gabriel Krawczyk, Daniel Markiewicz, Konrad Wągrowski
Esensja ogląda: Grudzień 2013 (5)
— Sebastian Chosiński, Karolina Ćwiek-Rogalska, Jarosław Loretz
Esensja ogląda: Listopad 2013 (3)
— Miłosz Cybowski, Jarosław Loretz, Agnieszka Szady
Esensja ogląda: Lipiec 2013 (2)
— Karolina Ćwiek-Rogalska, Jarosław Loretz, Agnieszka Szady, Konrad Wągrowski
Zmarł Leonard Pietraszak
— Esensja
Do kina marsz: Marzec 2020
— Esensja
Do kina marsz: Luty 2020
— Esensja
50 najlepszych filmów 2019 roku
— Esensja
Do kina marsz: Styczeń 2020
— Esensja
Do kina marsz: Grudzień 2019
— Esensja
Do kina marsz: Listopad 2019
— Esensja
Do kina marsz: Październik 2019
— Esensja
Do kina marsz: Wrzesień 2019
— Esensja
Do kina marsz: Sierpień 2019
— Esensja
Nie chodzi o emotikonki; ton całości jest niespójny: tu wady wymieniane serio, tam ujęte w sarkastyczną chwalbę.