50 najlepszych filmów 2015 rokuEsensja50 najlepszych filmów 2015 rokuKino kocha malarzy. Kocha, gdy obcinają sobie uszy, w pijackim szale tną płótno, uprawiają seks z prostytutkami i siostrami żony. Nic dziwnego, że rola znanego malarza jest pożądana przez aktorów na równi z bohaterem umierającym na AIDS. Filmy opowiadające o wielkich artystach są prestiżowe i zdobywają ważne nagrody, lecz niestety są też dość przewidywalne. No chyba, że rolę główną gra aktor o fizjonomii smutnego spaniela, reżyserem jest piewca codzienności Mike Leigh, a film nazywa się „Pan Turner”. Dlaczego reżyser znany ze swojej fascynacji zwykłymi ludźmi zdecydował się opowiedzieć o jednym z najsłynniejszych brytyjskich malarzy wszech czasów rezygnując z wypracowanego przez lata stylu? Być może dlatego, że w jego ujęciu Turner nie różni się aż tak bardzo od ukochanych przez niego przeciętniaków. Leigh pokazuje go nie tyle jako artystę, ile jako człowieka. Nieprzypadkowo film nazywa się po prostu „Pan Turner”, a nie „Twórca i niszczyciel”. „Mr. Turner” wygląda bardzo dobrze zachowując jednocześnie poczucie autentyzmu, co w przypadku filmu kostiumowego bywa bardzo trudne (patrz: „Ogniem i mieczem”). Zdjęcia Dicka Pope′a podkreślają piękno kadrów, które wzorowano na twórczości Turnera pieczołowicie odtwarzając sceny z dzieł mistrza. Nie jest to jednak film stworzony wyłącznie po to, by cieszyć wzrok. W końcu nieprzypadkowo gra tu Spall, o którego aparycji nie można powiedzieć zbyt wiele ciepłych słów. Nie jest to też kolejna opowieść z cyklu „jak stali się sławni”. „Mr. Turner” stanowi refleksję, czas płynie w nim swobodnie, bez podziału na lata czy ważne wydarzenia. To bardzo trafiony zabieg, bo mimo tego, że potrzeba trochę czasu żeby przyzwyczaić się do stylu filmu, można się w nim zapomnieć. A w kinie o to przecież chodzi. Przespali się z sobą jeden jedyny raz. Był to ich pierwszy raz. Po raz kolejny spotykają się wiele lat później, po wypłynięciu na erotyczne szerokie wody – bo na zgrupowaniu seksoholików. Żadne z nich nie wytrzymuje do końca. Oboje wychodzą w trakcie spotkania. On (Jason Sudeikis) to nałogowy kobieciarz; ona (Alison Brie) – uzależniona od niewłaściwego faceta pięknotka o niewinnych oczach. Tyle starcza im gorliwości w dążeniu do poprawy, by nie iść z sobą ponownie do łóżka, by pożegnać się i wrócić grzecznie do domów. Przeznaczenie jednak już ich dopada, porozumienie dusz prędzej czy później musi nastąpić. Oglądamy przecież komedię romantyczną. Jak przewrotny to romans, niech zaświadczy fakt, że mamy do czynienia z porozumieniem promiskuitycznych dusz, dokonywanym jednak nie za pomocą języka miłości, a za pomocą, po prostu!, szczerych rozmów. Choć to przypadek niespotykany, może właśnie przez swoją wyjątkowość okazuje się zaskakująco wiarygodny. Rzeczone spotkanie powinno zaspokoić widzów spragnionych strawy pokrzepiającej, według przepisu eskapistycznego gatunku, a przy tym pikantnie doprawionej – jak przystało na owoc wykwitły w rozerotyzowanym Nowym Jorku, w którym rzecz się dzieje, tym pocztówkowym mieście małych grzeszków i wielkich namiętności. W „Sypiając z innymi” otwartym rozmowom o łóżkowych wyskokach towarzyszy rzadko spotykana czułość; bezpruderyjne dialogi noszą znamiona flirciarskich gierek. Humor i autoironia w wydaniu świadomych swoich zalet i wad bohaterów w odpowiednich momentach rozładowują sentymentalne emocje, błyskotliwie dublując pozbawionych tego dystansu filmowych konkurentów w wyścigu o serce widza. „Biały bóg”, pokazywany wcześniej z sukcesem w Cannes, to z pewnością jedno z wydarzeń festiwalu, film zaskakujący i będący tematem licznych dyskusji. W warstwie fabularnej jest to budząca skojarzenia z „Ptakami” Hitchcocka i kinem grozy opowieść o buncie bezdomnych psów, które opanowują Budapeszt. Ich przywódcą jest mieszaniec, będący do niedawna własnością spokojnej lokalnej dziewczyny. Na kilka dni zamieszkuje ona ze swym ojcem, który psa nie znosi i przy pierwszej okazji się go pozbywa. Film sprytnie lawiruje między kinem familijnym, horrorem i dramatem politycznym – bo oczywiście bunt psów (z poruszanymi tematami rasy, mieszańców, aparatu przemocy) łatwo można odczytać jako alegorię współczesnej sytuacji na Węgrzech, a poza tym bywa naprawdę sugestywny wizualnie, zwłaszcza w scenach psiej agresji. Na początek, łyżka dziegciu. „Sekrety morza” to jeszcze jedna opowieść o tym, jak dzielny chłopiec, po zrozumieniu swoich błędów i wykazaniu się odwagą, ratuje dziewczynę przed jej przeznaczeniem. Inspirowana celtyckimi legendami, baśniowa rzeczywistość, składa się tu z elementów, które można by pogłębić – tymczasem dla Moore’a stanowią one głównie ornament, są urocze i piękne, ale nigdy nie prowadzą w rejony, które zaskoczyłyby widza. Dlatego „Sekrety morza” najbardziej przekonują jako rzecz o utracie. Ten problem wypada tym ciekawiej, że postacie, nie tylko te pierwszoplanowe, mają tu czasem nawet więcej niż jednego sobowtóra – oglądamy więc różne warianty zmagania się z bólem: rozpacz i wyparcie, bunt, wreszcie przepracowanie. „Sekrety morza” w ładunku empatii dorównują najlepszym produkcjom studia Ghibli: postawę każdego z bohaterów można zrozumieć, nikt tu nie jest zły z natury – co najwyżej bardzo nieszczęśliwy. A że są przy tym filmem obłędnym i pod względem animacji, i muzyki, miejsce w naszym rankingu nie może dziwić. Najlepszy jak dotąd film, w którym maczał palce Alex Garland, scenarzysta m.in. „Nie opuszczaj mnie” i „28 dni później”, należy ocenić jako kapitalny – przynajmniej na tle współczesnego kina SF. Podobnie jak „Moon” udowadnia, że najważniejsze rzeczy w gatunku doskonale obywają się bez gigantycznych budżetów i rozbuchanych efektów specjalnych. „Ex machinę” można nawet określić mianem „manifestu samoograniczania”. Reżyser postawił na oszczędność w otoczeniu (akcja rozgrywa się w zaledwie paru pokojach), obsadzie, a nawet dialogach. Nie szczędził tylko idei, jakimi naszpikował swoje dzieło. Ale bez obaw – sporo z nich jest tu tylko zaznaczonych, największa praca odbywać ma się w głowie odbiorcy interpretującego minimalistyczne sceny. Większość z tych, które oddziałują najmocniej, jest do przesady statyczna, co jeszcze bardziej świadczy o klasie, z jaką film udało się zrealizować. Dla widzów, którzy lubią w kinie myśleć, pozycja obowiązkowa niezależnie od preferencji gatunkowych. Miły przypadek filmu, w którym techniczny popis – całość nakręcono w czasie rzeczywistym, w jednym (w przeciwieństwie do „Birdmana”, nieudawanym) ujęciu – nie przesłania opowiadanej historii, a w dodatku nadaje jej płynny, nieco transowy rytm. Reżyserowi Sebastianowi Schipperowi udało się stworzyć kino akcji w stanie czystym, nie potrzebujące dygresji i społecznych komentarzy, a jednocześnie głęboko empatyczne wobec swoich bohaterów. Tytułową bohaterkę (znakomita Laia Costa) poznajemy w jednym z berlińskich klubów. Dziewczyna bawi się nie najgorzej – ale „fun” zaczyna się dopiero po wyjściu z imprezy, na ulicy, gdy poznaje kilku chłopaków, „prawdziwych Berlińczyków”, jak o sobie mówią. Rozsądek podpowiadałby pewnie, że podpita banda złodziei samochodów nie jest najlepszym towarzystwem dla samotnej dziewczyny w środku nocy, w dość jeszcze obcym mieście (Victoria jest Hiszpanką od kilku miesięcy pracującą w jednej z berlińskich kawiarni), ale naiwność, dobry nastrój i wypite procenty robią swoje. I, co ciekawe, pierwsze połowa filmu, gdy na każdym kroku spodziewamy się najgorszego, okazuje się na swój sposób urzekająca – między dziewczyną a jednym z chłopaków zaczyna się rodzić coś romantycznego, a „Victoria” przypominać zaczyna berlińską wariację na temat „Przed wschodem słońca”, przyprawioną drobnymi transgresjami w rodzaju kradzieży kilku butelek piwa i orzeszków ze sklepu i bezprawnego wchodzenia na dach bloku. W końcu jednak następuje wyczekiwany od początku gatunkowy i emocjonalny zwrot, a bohaterka przejść musi przyspieszony kurs „życia na krawędzi”. Widz postawiony zostaje w dwuznacznej sytuacji: trzymając kciuki za to, by bohaterom nic się nie stało, musi jednocześnie kibicować bandyckiemu planowi, który wykonują. „Sicario” Denisa Villeneuve’a to film, który od pierwszej sceny do samego końca trzyma na krawędzi fotela; mistrzowsko wyreżyserowany obraz bezprawia i moralnego spustoszenia, jakie towarzyszą amerykańskiej wojnie z narkotykami. „Sicario” jest jednym z tych perfidnych filmów, w których informacje dawkowane są bardzo oszczędnie, a niewiedza widza jest niewiedzą bohaterów: wraz ze zdezorientowaną Kate, powoli odkrywamy skalę bezprawia i moralnego spustoszenia. Niepewność i strach bohaterki udzielają się tym łatwiej, że niewiele jest tu scen, które nie są obliczone na wzbudzanie dreszczy – a jeśli już się taka znajdzie i wydaje się, że Villeneuve chce nieco rozładować duszną atmosferę, jak wtedy, gdy Kate idzie z kumplem z FBI na piwo, rychło okazuje się, że to tylko przygrywka do kolejnego aktu przemocy. Znakomite wyczucie dramaturgii przez twórców widać najlepiej w scenie konwojowania zakładnika – bez operatorskiej trzęsiączki, w serii mistrzowsko zrytmizowanych ujęć, udaje się tu stworzyć małe arcydzieło kina akcji filmując… korek samochodowy. Siła „Sicario” nie tkwi w scenariuszu (który chwilami może wydawać się dość pretekstowy), ale w obrazie i stylu: w kumulującym się mroku, w gwałcie i przemocy, które wiszą w powietrzu niczym pył uchwycony na zdjęciach Deakinsa i dla których próżno szukać kontrapunktu. Jak w najlepszych dziełach Michaela Manna, to forma jest nośnikiem emocji. Film Villeneuve’a nie jest zapewne najbardziej wnikliwym kinowym przedstawieniem amerykańskiej polityki antynarkotykowej (pod względem socjologicznym wspomniany „Traffic” bije go na głowę), ale trudno o bardziej sugestywny obraz jej klęski. Nagrodzony w Cannes szwedzki obraz był jednym z faworytów do nominacji oscarowej w kategorii kina nieanglojęzycznego i miał być istotnym konkurentem „Idy” – ostatecznie jednak skończyło się na short liście, a film z reakcjami twórców na brak nominacji obiegł cały internet. Brak nominacji nie powinien jednak świadczyć o niższym poziomie od nominowanej piątki, bo „Turysta” (lub, jak w oryginale, „Siła wyższa”) to świetne kino. Film zapowiada się nieco jak – tak często spotykana w tej kinematografii – analiza kryzysu małżeńskiego (że wspomnijmy choćby „Sceny z życia małżeńskiego” Ingmara Bergmana), okazuje się jednak czymś nieco innym. Czteroosobowa rodzina – ojciec, matka, dwoje dzieci – przybywa w Alpy, by przez tydzień oderwać się od pracy i pojeździć na nartach. Już pierwszego dnia z gór schodzi lawina – matka odruchowo rzuca się, by chronić swe dzieci, ojciec odruchowo… ratuje smartfona i rękawice narciarskie. To początek kryzysu, zwłaszcza, że bohater nie chce się przyznać, do momentu słabości. Nie będziemy tu jednak mieli analizy rozpadu małżeństwa, ale bystrą, inteligentną i momentami zjadliwą opowieść o kryzysie modelu męskości i męskich nań reakcjach. Film jest mądry, podejmujący całą paletę tematów dotyczących ról mężczyzn we współczesnym świecie, a przy tym momentami autentycznie zabawny i bardzo ciekawie sfotografowany w nieco odrealnionej scenerii potężnego hotelu i bezkresnej bieli śniegu zalegającego na górach. Jeśli ten film jest nie do przyjęcia z racji rzekomej gloryfikacji faszystowskich metod nauczania, to nie do przyjęcia jest też np. „Milczenie owiec”, bo gloryfikuje kanibalizm. Nie, nie i jeszcze raz nie, „Whiplash” to właśnie dobitna krytyka systemu edukacji opartego na zamordyzmie; pośród wielu wyrazistych obrazków mamy tu nawet scenę, gdzie sam Fletcher przyznaje, że NIGDY nie było mu dane kształcić talentu na miarę Birda. Stary schizol trzyma się więc usilnie jednej, przekręconej zresztą na swoją korzyść anegdotki, bo to jedyne co ma. Zdaje się przy tym czerpać dziką satysfakcję nie tyle z faktycznego NAUCZENIA kogoś, co z samego, wywiedzionego z cokolwiek wojskowego drylu (porównanie ról J.K. Simmonsa i R. Lee Ermeya z „Full Metal Jacket” jak najbardziej zasadne) PROCESU UCZENIA. Dramat Andrew polega więc na tym, że choćby nie wiadomo ile krwi sobie upuścił, nigdy nie zadowoli Fletchera i stać go będzie co najwyżej na miejsce w pierwszym składzie „filharmoników”. Bo to też film nie o sztuce, gdzie w grę wchodzi jakiekolwiek sacrum, nie o jazzie w rozumieniu improwizacji w zadymionych klubach. To film o konsekwencjach biegłości w (tylko i aż) rzemiośle, o chorej ambicji, o wiecznym niespełnieniu – bodaj najbardziej sugestywnie poruszający te tematy od czasu „Czarnego łabędzia” Aronofsky’ego. To również film o miłosno-nienawistnym klinczu dwojga osób, z których jedna upaja się rozkoszą władzy nad drugą, a druga jednocześnie cierpi z powodu swej podmiotowości, jak i pragnie tej drugiej (i sobie) coś udowodnić, stąd też nie kończy toksycznej relacji (podobny przypadek mieliśmy ostatnio w „Zaginionej dziewczynie” Finchera). Prześwietne kino. Bykow-scenarzysta ma niezwykły dar, który pozwala mu z codziennych życiowych perypetii swoich bohaterów tkać fabułę na miarę antycznego dramatu. Tak było w debiutanckim „Żyć” i w późniejszym o trzy lata „Majorze”; nie inaczej jest w „Durniu”, który chwyta za serce i za gardło chyba jeszcze mocniej niż wcześniejsze dzieła Rosjanina. Dmitrij Nikitin – człowiek prosty, ale uczciwy – zostaje postawiony przed dylematem natury moralnej, na którym mogliby połamać sobie zęby nawet najwięksi filozofowie czy etycy. Jakąkolwiek decyzję podejmie, spowoduje ona tragiczne konsekwencje – dla niego samego i jego rodziny bądź kilkuset innych, obcych mu ludzi. Sytuacja jest więc bez wyjścia i nie się co łudzić, że reżyser zaserwuje nam choćby namiastkę happy endu w amerykańskiej postaci. Bykowowi znacznie bowiem bliżej jest do tradycji radzieckiej/rosyjskiej „czornuchy”, który to nurt eksplorował przede wszystkim mroczne zakamarki ludzkiej duszy i wyciągał na wierzch wszelkie nieprawidłowości w funkcjonowaniu społeczeństwu. W nieznanym z imienia prowincjonalnym mieście, które jest tłem wydarzeń opisanych w „Durniu”, nic nie toczy się torem, którym powinno. Szczyty władzy zżera korupcja, a sumienia jej przedstawicieli są czarniejsze od węgla. Życie ludzkie nie ma najmniejszego znaczenia, liczy się jedynie przemożna chęć kontrolowania innych i pomnażania zysków. Straszliwy pech sprawia, że w tryby takiej właśnie machiny dostaje się niczego nieświadomy mały człowieczek – Dima Nikitin, tytułowy dureń. |
Ciekawe czy ktokolwiek w Esensji zdaje sobie sprawę co oznaczałoby nakręcenie filmu w jednym ujęciu.
Z racji wieku pamiętam jak twierdzono, że Harold Lloyd naprawdę wisiał na wskazówkach zegara. Na wysokości. Bez asekuracji.
Historia uczy nas tylko jednego. Tego, że historia nikogo niczego nie nauczyła.
@Bajaos
Dla mnie 'Mad Max' nie broni się nawet jako czysty film rozrywkowy/akcji. Dlaczego? Prosta sprawa - brak zmiany tempa akcji, brak fabuły i niesamowita powtarzalność akcji (trep z pompką, czy trep z piłą mechaniczną stojący na aucie to dla mnie ciągle to samo)
Przykład dobrego kina akcji? Choćby zeszłoroczni 'Strażnicy Galaktyki'
Nie odmawiam oczywiście nikomu prawa lubić Mad Max :)
Efektowne to, dobrze nakręcone, brudne, klimatyczne etc (tyle że imo - nudne :) )
Przyznam się szczerzę - nie rozumiem zbytnio dodatkowych atutów filmu w postaci - nakręcony w 1 ujęciu. A co mnie to obchodzi?
Może ktoś kiedyś nakręci wszystko w 1 ujęciu, stojąc na 1 nodze i żonglując 5 bananami?
Powie ktoś, że oparta na prozie słowackiego pisarza Juraja Váha „Noc w Klostertal” byłaby ciekawsza, gdyby nie pojawiający się na finał wątek propagandowy. Tyle że nie pobrzmiewa on wcale fałszywą nutą. Gdyby przyjąć założenie, że cała ta historia wydarzyła się naprawdę, byłby nawet całkiem realistyczny. W każdym razie nie zmienia to faktu, że spektakl Tadeusza Aleksandrowicza ogląda się znakomicie nawet pięćdziesiąt pięć lat po premierze.
więcej »W chińskich filmach nawet latające ryby są trochę… duże.
więcej »Opowiadanie Jerzego Gierałtowskiego „Wakacje kata” ukazało się w 1970 roku. Niemal natychmiast sięgnął po nie Zygmunt Hübner, pisząc na jego podstawie scenariusz i realizując spektakl telewizyjny dla „Sceny Współczesnej”. Spektakl, który – mimo świetnych kreacji Daniela Olbrychskiego, Romana Wilhelmiego i Aleksandra Sewruka – natychmiast po nagraniu trafił do archiwum i przeleżał w nim ponad dwie dekady, do lipca 1991 roku.
więcej »Latająca rybka
— Jarosław Loretz
Android starszej daty
— Jarosław Loretz
Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Do sedna: Alejandro González Iñárritu. Birdman
— Marcin Knyszyński
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych westernów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych horrorów XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów science fiction XXI wieku
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku. Druga setka
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku
— Esensja
Esensja ogląda: Marzec 2018 (1)
— Piotr Dobry, Marcin Mroziuk, Konrad Wągrowski, Kamil Witek
Esensja ogląda: Luty 2018 (2)
— Jarosław Loretz, Anna Nieznaj, Agnieszka ‘Achika’ Szady
10 Najlepszych płyt koncertowych 2015 roku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Największe rozczarowania muzyczne 2015 roku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Przemysław Pietruszewski
Najlepsze książki 2015 roku
— Esensja
50 najlepszych płyt 2015 roku
— Esensja
Przybij piątkę – filmowe wyróżnienia roku 2015
— Esensja
40 książek z 2015 roku, które warto znać
— Esensja
Porażki i sukcesy 2015
— Piotr Dobry, Ewa Drab, Grzegorz Fortuna, Krystian Fred, Jarosław Robak, Krzysztof Spór, Konrad Wągrowski
Najlepsze komiksy 2015 roku
— Esensja
Pościg z drągiem za pociągiem
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Rejs
— Konrad Wągrowski
Kroniki młodego Stevena Spielberga
— Konrad Wągrowski
Krótko o filmach: Thor to imię czy stanowisko?
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Wychowane przez wilki: Sez. 2, Odc. 8. Wysoka cena przetrwania
— Marcin Mroziuk
Wychowane przez wilki: Sez. 2, Odc. 7. Sojusze ponad podziałami
— Marcin Mroziuk
Wychowane przez wilki: Sez. 2, Odc. 6. Przeszłość jest kluczem do przyszłości
— Marcin Mroziuk
Wychowane przez wilki: Sez. 2, Odc. 5. Jak trwoga, to do Sola
— Marcin Mroziuk
Wychowane przez wilki: Sez. 2, Odc. 4. Wiara, logika i miłość
— Marcin Mroziuk
Wychowane przez wilki: Sez. 2, Odc. 3. Matka najlepiej zna swoje dzieci
— Marcin Mroziuk
Zmarł Leonard Pietraszak
— Esensja
Do kina marsz: Marzec 2020
— Esensja
Do kina marsz: Luty 2020
— Esensja
50 najlepszych filmów 2019 roku
— Esensja
Do kina marsz: Styczeń 2020
— Esensja
Do kina marsz: Grudzień 2019
— Esensja
Do kina marsz: Listopad 2019
— Esensja
Do kina marsz: Październik 2019
— Esensja
Do kina marsz: Wrzesień 2019
— Esensja
Do kina marsz: Sierpień 2019
— Esensja
Brakowało dystrybucji kinowej.