W „Obcym w domu” – powieści Georges’a Simenona, która ukazała się drukiem w 1940 roku, a więc w bardzo dramatycznym dla Belgii i Francji momencie – nie pojawia się komisarz Maigret. Jego miejsce zajmuje adwokat Hector Loursat, człowiek sponiewierany przez los, który dostaje jednak od niego ostatnią szansę, by odzyskać godność i szacunek córki. Najpierw jednak musi odpowiedzieć na odwieczne pytanie: Kto zabił?
Przeczytaj to jeszcze raz: Estetyczny abnegat na drodze do oczyszczenia
[Georges Simenon „Obcy w domu” - recenzja]
W „Obcym w domu” – powieści Georges’a Simenona, która ukazała się drukiem w 1940 roku, a więc w bardzo dramatycznym dla Belgii i Francji momencie – nie pojawia się komisarz Maigret. Jego miejsce zajmuje adwokat Hector Loursat, człowiek sponiewierany przez los, który dostaje jednak od niego ostatnią szansę, by odzyskać godność i szacunek córki. Najpierw jednak musi odpowiedzieć na odwieczne pytanie: Kto zabił?
Georges Simenon
‹Obcy w domu›
Georges Simenon nie dostał za życia żadnej ważnej nagrody literackiej – ani we Francji, ani w ojczystej Belgii, ani w żadnym innym kraju. A jednak to właśnie w jego powieściach znaleźć można więcej prawdy o mrocznej stronie zwykłych ludzi niż w setkach książek noblistów. Pisał dla szerokiej publiczności, ale nie dla idiotów (co zapewne ze zrozumieniem przyjęłaby Olga Tokarczuk); jego książki zmuszały do myślenia, nierzadko wywoływały ból psychiczny. Nie mam wątpliwości, że gdyby Fiodor Dostojewski urodził się kilkadziesiąt lat później i postanowił zarabiać na życie, pisząc kryminały – byłyby one bardzo podobne do tych, jakie hurtowo wychodziły spod ręki Simenona. Biorąc pod uwagę fakt, że napisał on ponad czterysta powieści (wiele z nich pod pseudonimami), może zaskakiwać, że tak wiele z nich to książki wysokich lotów, a zdarzały się nawet arcydzieła, jak chociażby „
Wdowa Couderc” (1942), „
Maigret zastawia sidła” (1955), „Kot” (1968) czy „
Bogacz” (1970).
Do nich należy zaliczyć również „Obcego w domu”, którą to książkę krytycy zaliczyli do grona „powieści ludzkiego losu”, a więc dramatów psychologicznych, w których nierzadko pojawia się wątek kryminalny, służący wyeksponowaniu konfliktów trawiących opisywaną przez autora społeczność (niekiedy rodzinę, innym znów razem mieszkańców domu bądź, jak w tym konkretnym przypadku, miasteczka). Simenon napisał „Obcego…” w 1938 roku, w czasie kiedy mieszkał w prowincjonalnym Nieul-sur-Mer nieopodal La Rochelle. Jako pierwsi poznali go czytelnicy tygodnika „Paris Match”, w którym ukazywał się w obszernych częściach od początku października 1939 do początku stycznia 1940 roku. Dopiero później trafiła do księgarń edycja książkowa, którą opublikowało wydawnictwo Gallimard. Powieść ujrzała światło dzienne w wyjątkowo niesprzyjającym momencie, kiedy do Francji wkraczały wojska niemieckie, a północna część kraju poddana została okupacji (co prawda znacznie łagodniejszej niż ta, jakiej doświadczyli Polacy).
Mimo to „Obcy w domu” nie przeszedł niezauważony. Tkwiący w nim wielki potencjał szybko dostrzegli filmowcy i już w 1942 roku do kin trafiła pierwsza (z trzech) ekranizacja książki. Wyreżyserował ją Henri Decoin, ale dużo ważniejszą postacią był scenarzysta – Henri-Georges Clouzot, przyszły twórca tak doskonałych thrillerów, jak „Kto zabił?” (1947), „Cena strachu” (1953) i „Widmo” (1955). Po wojnie obraz został jednak poddany cenzurze, zarzucono mu bowiem antysemityzm, co można zrozumieć, biorąc pod uwagę panujące ówcześnie nastroje, aczkolwiek oskarżenia te nie miały tak naprawdę głębszego sensu. To trochę tak, jakby Lionowi Feuchtwangerowi wytykać, że jedna z jego powieści historycznych stała się kanwą wyjątkowo żydożerczego filmu nakręconego w czasach III Rzeszy (chodzi oczywiście o „
Żyda Süssa” Veita Harlana). Cóż on był winien? Pisząc powieść, Simenon nie kierował się przecież uprzedzeniami rasowymi; tak samo nie sposób oskarżać o nie Clouzota.
Kolejne dwie adaptacje książki – ani angielska z 1967, ani francuska z 1992 roku (w której główną rolę zagrał
Jean-Paul Belmondo) – nie wzbudziły już takich kontrowersji. Ale też nie były aż tak wiernymi ekranizacjami, jak ta z czasów drugiej wojny światowej. Główną postacią dramatu jest mieszkający w prowincjonalnym miasteczku Moulins (w samym sercu Francji) czterdziestoośmioletni Hector Loursat. Kiedyś był cenionym adwokatem, osobą zaliczaną do lokalnej elity. To jednak bardzo stare dzieje. Jego dobra passa skończyła się osiemnaście lat wcześniej, gdy po zaledwie kilku latach małżeństwa z dnia na dzień opuściła go ukochana żona Geneviève. Uciekła z kochankiem, urzędnikiem z merostwa, pozostawiając Hectorowi córeczkę Nicole. Dziecko, którego ojcostwa wcale nie był pewien. Od tego momentu mieszkający w niegdyś okazałym dwupiętrowym domu Loursat pogrąża się w niebycie, izoluje się od społeczeństwa i dziwaczeje. Całe dnie spędza w swoim gabinecie, pijąc wino i czytając książki.
Świat zewnętrzny praktycznie dla niego nie istnieje; nie interesuje go, co dzieje się za murami posiadłości. Mierżą go żyjący w hipokryzji tak zwani „szanowani obywatele” (Julian Tuwim użyłby zapewne określenia „straszni mieszczanie”). Aż do dnia, a w zasadzie nocy, podczas której przekonuje się, że w jego najbliższym otoczeniu doszło do tragedii, w jaką zamieszana jest jego córka. W pokoju na drugim piętrze, od lat nieużywanym, zostaje zastrzelony człowiek. Skąd się tam wziął, kto go zabił i dlaczego? – na te pytania Loursat nie potrafi odpowiedzieć, choć instynktownie czuje, że ma to coś wspólnego z Nicole i nieznanym mu młodym mężczyzną, którego widzi w nocy opuszczającego potajemnie pokój kobiety. Równie zaskoczeni faktem zbrodni są miejscowi stróże prawa – spokrewniony z Hectorem prokurator Rogissart i sędzia śledczy Ducup. W normalnej sytuacji byłoby im trudno uwierzyć w tłumaczenie gospodarza, że nic nie wie o człowieku, którego zastrzelono pod jego dachem. Ale przecież znają Loursata od lat, więc wiedzą, że choć jego wyjaśnienia brzmią na pozór nielogicznie i nieprzekonująco, to jednak są prawdziwe.
Dopiero po paru dniach okazuje się, że zabitym jest niejaki Louis Cagalin – recydywista przez kolegów po fachu nazywany „Grubym Ludwikiem”. Udaje się też wyjaśnić, skąd wziął się na piętrze domu adwokata. Otwarte pozostaje zatem jeszcze tylko jedno, a w zasadzie dwa powiązane ze sobą pytania: Kto i dlaczego pozbawił go życia? Dramatyczne wydarzenie, jakie rozegrało się w posiadłości Hectora, staje się dla niego punktem zwrotnym, szokiem, który wymusza na nim rozbicie skorupy i wyjście na zewnątrz. Chcąc przyjść z pomocą Nicole i jej przyjacielowi, musi zdemaskować prawdziwego mordercę. Co wiąże się z odnalezieniem w sobie wewnętrznej siły, by jeszcze raz stanąć do walki w sali sądowej i bronić młodego człowieka, o którego niewinności jest przekonany. „Obcy w domu” to nie tylko świetny kryminał, ale także doskonała powieść psychologiczna i obyczajowa. Historia prawnika sponiewieranego przez los, który niespodziewanie dostaje być może ostatnią szansę powrotu do normalnego życia, ułożenia sobie relacji z córką – przedstawiona została przez Simenona w sposób niezwykle przejmujący i bez żadnych uproszczeń.
W czasie lektury książki zaskakuje również jej uniwersalność. Gdyby tylko uwspółcześnić realia, to ta opowieść mogłaby rozgrywać się tu i teraz – we Francji, w Polsce, w Niemczech. Przyzna to chyba każdy współczesny nauczyciel, mający na co dzień do czynienia z takimi młodymi ludźmi, jak Nicole i jej znajomi – przekonanymi o swojej niezwykłości, oddającymi się szokującym rozrywkom, unikającymi odpowiedzialności za swoje działania. Co szczególnie zastanawiające, belgijski pisarz winę za takie postępowanie nastolatków przypisuje nie im samym, lecz dorosłym – ich rodzicom, którzy czy to w pogoni za sukcesem (w przypadku tych bogatszych), czy też starając się z trudem wiązać koniec z końcem (w przypadku biedniejszych), tracą z oczu swoje dzieci, nie poświęcają im należytej uwagi, przekazują negatywne wzorce społeczne. Hector Loursat nie jest tutaj wyjątkiem. Przeciwnie, gdyby sporządzić listę „winnych”, on powinien ją otwierać. Dlatego też to od niego Georges Simenon zaczyna proces oczyszczenia.