Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 4 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

50 najlepszych zagranicznych płyt dekady

Esensja.pl
Esensja.pl
1 2 3 5 »
Świętowanie dziesięciolecia „Esensji” trwa! Po rankingu działu filmowego zapraszamy na zestawienie sporządzone przez dział muzyczny. Na warsztat wzięliśmy najlepsze (naszym zdaniem) płyty ostatnich 10 lat. Przed Wami lista 50 najciekawszych zagranicznych płyt minionej dekady.

Esensja

50 najlepszych zagranicznych płyt dekady

Świętowanie dziesięciolecia „Esensji” trwa! Po rankingu działu filmowego zapraszamy na zestawienie sporządzone przez dział muzyczny. Na warsztat wzięliśmy najlepsze (naszym zdaniem) płyty ostatnich 10 lat. Przed Wami lista 50 najciekawszych zagranicznych płyt minionej dekady.
rys. Maciek Ficner
rys. Maciek Ficner
Staraliśmy się, by niniejsze zestawienie było jak najbardziej reprezentacyjną wypadkową gustów muzycznych redaktorów działu. W efekcie tego zabiegu wyszedł nam ranking dość eklektyczny, który na pewno w całości nikogo nie zadowoli, ale w moim prywatnym odczuciu jest bardzo interesujący. Kiedy się za niego zabieraliśmy, niemal jednogłośnie stwierdziliśmy, że miniona dekada pod względem muzycznym prezentuje się gorzej niż poprzednia. Jednak teraz, gdy powstała niniejsza pięćdziesiątka, wcale nie jestem już tak przekonany do tej tezy.
Nie chcemy również, by to zestawienie było prawdą objawioną. Każdy z nas coś by w tej pięćdziesiątce pozamieniał, wyrzucił lub dodał. Naszym celem nie było jednak tworzenie sztywnego wyznania wiary, a zabawa, dlatego mam nadzieję, że potraktujecie ranking po części jako podsumowanie ostatnich dziesięciu lat, a po części jako przewodnik po ciekawych pozycjach muzycznych, które na pewno warto poznać.
I jeszcze słówko o kryteriach, jakie sobie wyznaczyliśmy. Za dekadę przyjęliśmy okres od 2001 roku do dziś i choć nie jest to pełne 10 lat, to założyliśmy (dość pesymistycznie), że nie zapowiada się by w ciągu najbliższych dwóch miesięcy ukazał się album, który miałby powalić nas na kolana i szturmem zdobyć szczyt zestawienia. Choć oczywiście sobie i Wam tego życzę.
Na koniec małe podsumowanie:
  • okazało się, że najbardziej twórczy był sam środek minionej dekady, najwięcej, bo aż 8 płyt, zostało nagranych w 2005 roku (na drugim miejscu jest rok 2004 z 7 albumami) – należy jednak zaznaczyć, że w pierwszej dziesiątce mamy aż 5 pozycji firmujących rok 2001
  • najsłabiej natomiast wypadł rok obecny, uznaliśmy, że tylko jedna płyta w nim wydana zasługuje na miejsce w naszej pięćdziesiątce
  • najlepsze płyty są wydawane na jesieni, z września pochodzi najwięcej krążków – 11 (z tym, że team wrzesień – październik – listopad zaowocował w sumie mniejszą ilością płyt – 16 – niż konkurencyjny okres wiosenno-wakacyjny: kwiecień- maj – czerwiec – 21 płyt)
  • najstarszym albumem w zestawieniu jest „Discovery” Daft Punk (13.03.2001)
  • najmłodszym natomiast „2” Grinderman (13.09.2010)
  • najdłuższą płytą w zestawie jest oczywiście trzypłytowy Tom Waits „Orphans: Brawlers, Bawlers & Bastards”
  • najkrótszą z kolei „White Chalk” P.J. Harvey
  • najdłuższym utworem z najlepszych płyt minionej dekady jest „Only Skin” Joanny Newsom – 16:53
  • najkrótszym po prostu „Intro” z płyty „Absolution” Muse – 0:22
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
50. MGMT „Oracular Spectacular” (2008)
MGMT wypłynął jako wynik zachłyśnięcia się amerykańskiej prasy indiepopową sceną Brooklynu. Mieliśmy już Vampire Weekend, Dirty Project, Yeasayer i w końcu przyszedł czas na MGMT (The Management). „Oracular Spectacular” to doskonały przykład połączenia psychodelii lat 60., progresu lat 70. i kiczu lat 80. Jeśli jeszcze wyprodukował to realizator The Flaming Lips, Dave Friedman, nie dziwi efekt w postaci radosnej alternatywy i totalnego miszmaszu. W to wszystko wpisuje się przebojowy „Time to Pretend”, brzmiący jak skwaszeni Stonesi „Weekend Wars”, podejrzany o bycie odrzutem z jakieś sesji Genesis tuż po odejściu Gabriela „The Youth” oraz punkowo-funkowe „Kids” i „Electric Feel”. Mało? To jest jeszcze „4th Dimensional Transition”, którego nie powstydziliby się najlepsi didżeje świata, czy choćby „Of Moons, Birds & Monsters” autorstwa chyba samych braci Gibb. Mimo tak zróżnicowanej gamy muzycznych kolorów płyta jest bardzo przejrzysta i spójna. Dla jednych może być doskonałym pastiszem, dla innych jak najbardziej poważnym i dojrzałym dziełem pary gówniarzy. A jak jest naprawdę? A czy to ważne?
Jakub Stępień
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
49. Prince „Musicology” (2004)
Tą płytą Książę powrócił do wielkiej formy. Nie tylko pod względem komercyjnym, ale przede wszystkim artystycznym. Udowodnił niedowiarkom, że ma jeszcze sporo do powiedzenia i zaserwował najbardziej rozbujany album, jaki nagrał od ponad dziesięciu lat. Pokazał, że prawdziwa siła r’n’b tkwi w feelingu i melodiach, które z marszu wpadają w ucho. Zmienił też podejście do pisania tekstów – przede wszystkim ograniczył imitowanie języka ulicy i co za tym idzie zmniejszył liczbę wulgaryzmów. Takiego Prince’a jak w „Musicology” pamiętamy z lat 80., choć od razu zaznaczam, że pod względem produkcyjnym to rzecz absolutnie z XXI wieku.
Piotr „Pi” Gołębiewski
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
48. Grinderman „Grinderman 2” (2010)
Wygląda na to, że dyskografia The Bad Seeds zakończy się na „Dig Lazarus Dig!!!” z 2008 roku. Czy należy nad tym faktem ubolewać? Raczej nie, jeśli skład tworzący Grinderman – zespół będący niejako spadkobiercą dorobku wspomnianej kultowej formacji – będzie nagrywał takie płyty jak „Grinderman”. Przy „Grinderman 2” można już na całego zacząć się cieszyć, że Panowie zdecydowali się na zmianę szyldu. Te czterdzieści z małym okładem minut to rock w czystej postaci. Oparte na bluesie niemalże wulgarne i pełnokrwiste numery są jak fala świeżości oczyszczająca kostniejący stopniowo po ostatniej „indie” rewolucji rockowy światek. Gitarowej młodzieży powinno być wstyd, że takie dziadki pamiętające punkową rewoltę potrafią zabrzmieć bardziej dziko i szaleńczo od nich. Nick Cave w szatach Króla Jaszczura? Czemu nie! Spełnia się w stu procentach. Towarzyszący mu muzycy już pod nową banderą także rozpędzają się z płyty na płytę i kto wie, czy ich następne dzieło nie znajdzie się na listach podsumowujących kolejną dekadę. Życzę tego zarówno im, jak i sobie, bo obcować z taką muzyką można bez końca.
Jakub Stępień
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
47. Interpol „Turn on the Bright Lights” (2002)
Interpol to formacja, której debiut, a miał on miejsce już ładnych parę lat temu, został przyjęty z wielką przychylnością przez fanów dojrzałego i mrocznego rocka. Mało tego, po jego ukazaniu się zaczęto kapelę określać mianem wskrzesicieli post-punka, a w prasie raz po raz pojawiały się odniesienia i porównania do nieśmiertelnego Joy Division. W naszym zestawieniu, pomimo faktu, że od przywoływanego 2002 roku ukazały się jeszcze trzy albumy Nowojorczyków, znaleźliśmy miejsce właśnie dla pierwszego w ich dorobku „Turn On The Bright Lights”. Bynajmniej nie przez ówczesne pozytywne przyjęcie czy ogromny sentyment. Chociaż pewnie tego ostatniego nie można całkowicie z oceny wyeliminować, ale warto zaznaczyć, że debiut Interpolu to przede wszystkim nostalgiczna, pełna smutku i goryczy, jednolita płyta, która rzeczywiście potrafi przenieść do innego wymiaru gitarowego, melodyjnego grania. O dziwo, trudno wskazać na krążku jakieś wyjątkowo porywające, chwytliwe czy choćby wyróżniające się numery (może „The New"?), jednak nawet bez nich obezwładnia specyficzna aura całości, wytworzona przez chłodne, chociaż czasem nieco powolne, żeby nie napisać – monotonne dźwięki, które uzupełnia nadzwyczaj depresyjny i przejmujący głos Paula Banksa. „Turn On The Bright Lights” to także nasycone emocjami, mroczne i niebanalne teksty. Warto pamiętać o tej płycie – tak odmiennej, przygnębiającej i surowej w porównaniu do najczęściej obecnie prezentowanej przez młode zespoły wersji rocka. A do tego wszystkiego są przecież jeszcze późniejsze wydawnictwa: „Antics”, „Our Love To Admire” oraz „Interpol”, którymi muzycy niewątpliwie potwierdzili swoją klasę i miejsce na indierockowej (czy jakkolwiek ją nazwiemy) scenie.
Michał Perzyna
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
46. Editors „The Back Room” (2005)
Słaba żarówka oświetla puste ściany pokoju, szare od papierosowego dymu firanki w oknach nie wpuszczają księżycowej poświaty. Siedząca w rogu przygarbiona postać stawia Tarota, mrucząc pod nosem melodię, którą wygrywa adapter odtwarzający wciąż tę samą płytę – „Closer”. Taka scenka maluje się w głowie podczas obcowania z wydanym w 2005 roku „The Back Room”. Kiedy w 2002 roku za sprawą debiutu Interpol wróciła fascynacja Joy Division, New Order i Depeche Mode, można się było spodziewać wysypu kolejnych podobnych produkcji. Najjaśniejszą z nich, przebijającą nawet prowodyrów tego zamieszania, jest pierwsza płyta Editors. „The Back Room” już na samym początku za sprawą „Lights” wskakuje na wysoki poziom, apogeum osiągając przy tanecznym „Blood”, niepokojącym „Camera”, opętanym „Bullets” oraz jednostajnym i kruchym „Distance”. Klimat, brzmienie, teksty oraz przede wszystkim same kompozycje ani na moment nie wykraczają poza ramy wyznaczone przez wspomnianych inspiratorów. Indie pop, post-punk, electronika i pasja, z jaką muzycy wykonują swoje mroczne i smutne utwory, zapewniają sporo emocji przy „The Back Room”.
Jakub Stępień
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
45. Archive „Controlling Crowds” (2009)
Wydawało się, że twórczość Archive na zawsze pozostanie w cieniu genialnego albumu „You All Look the Same to Me” z 2002 roku, bo choć kolejne krążki zespołu nie były złe, odstawały od tego dzieła. „Controlling Crowds” pokazuje jednak, że zespół ma jeszcze sporo do powiedzenia, zarówno pod względem przesłania, jak i w warstwie muzycznej. Krążek podzielony na trzy części opowiada o tym, że ludzie bez przerwy są kontrolowani, a w czasach demokracji tak naprawdę ich zdanie się nie liczy. Tekstom towarzyszy mroczna, niełatwa muzyka, w którą trzeba się wgryźć. Nie oznacza to, że nie trafimy tu na bardziej przystępne, przebojowe momenty, którymi bez wątpienia są „Bullets” i „King of Speed”. Mimo to, największe wrażenie robią dwie najdłuższe kompozycje, trwające ponad dziesięć minut „Collapse / Collide”, z popisową partią wokalną Marii Q, oraz otwierający całość utwór tytułowy, który spokojnie może stanąć w jednym szeregu z pamiętnym „Again”. Kolorytu całości dodaje również powrót w szeregi formacji rapera Rosko Johna, który opuścił ją po nagraniu debiutanckiego krążka.
Piotr „Pi” Gołębiewski
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
44. Anja Garbarek „Briefly Shaking” (2006)
Anja, córka Jana Garbarka – jednego z najlepszych europejskich jazzmanów, to kolejny dowód na niecodzienne właściwości skandynawskiego powietrza, dzięki któremu rodzi się tam tak wielu muzyków obdarzonych nieprzeciętnymi talentami. A nie mam żadnych wątpliwości, że blondwłosa wokalistka takowy posiada; zresztą najlepszym potwierdzeniem niech będą jej dotychczasowe albumy, z których do naszego zestawienia trafił „Briefly Shaking” – według samej artystki najmroczniejszy krążek w jej dorobku – wypełniony kryminalnymi inspiracjami i artystycznymi zwątpieniami, co ma odbicie również w zmienności warstwy muzycznej. Zawiera przecież drapieżne „Dizzy With Wonder”, impulsywne „Shock Activities”, uwodzące „The Last Trick”, kołysankowe „Yes”, a także wiele innych utworów z szerokiego pogranicza elektroniki, popu i jazzu. Rozmaite brzmienia to nie koniec eklektyzmu. Anja różnicuje płytę także wokalnie, pozwalając sobie właściwie na wszystko, ale co najważniejsze, zawsze brzmi przy tym dobrze. Od premiery „Briefly Shaking” minęło już parę lat, a ponieważ na każde z jej wydawnictw trzeba było dość długo czekać, to można mieć nadzieję, że w końcu światło dzienne ujrzy jej nowy studyjny materiał.
Michał Perzyna
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
43. The xx „XX” (2009)
O młodych Brytyjczykach z indiepopowej (a przynajmniej tak najczęściej szufladkowanej) formacji The xx pisało i mówiło się różnie, ale dla mnie już pierwsze zetknięcie z ich debiutanckim krążkiem skończyło się niemałą fascynacją. Z rytmicznymi brzmieniami, które wypełniały płytę „XX”, nie rozstawałem się przez naprawdę długi czas, a nawet dzisiaj mam delikatną gęsią skórkę, kiedy docierają do mnie zimne dźwięki krótkiego „Intro” albo „Islands”. Pomimo tego, że po jakimś czasie nabrałem większego dystansu i przed albumem „XX” nie padam już na kolana, to nie ukrywam, że ciągle jest to jedna z moich ulubionych pozycji, po którą naprawdę warto sięgnąć. Zrobić to powinien każdy, kto lubi duże stężenie niskich tonów, kto odnajduje przyjemność w chłodnych gitarowych brzmieniach połączonych ze zmysłowymi wokalami (naprawdę dobry głosowo duet – Romy Madley Croft oraz Oliver Sim), a przede wszystkim ceni spokojną, minimalistyczną, ale na swój sposób nostalgiczną atmosferę. O ile znajdzie się jeszcze ktoś, kto nie odkrył The xx i ich niewymuszonej twórczości zaraz po zeszłorocznej premierze.
Michał Perzyna
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
42. Mastodon „Crack the Skye” (2009)
Gdyby Amerykanie z Mastodon nagrali „Crack the Skye” zaraz po debiutanckim „Remission”, przeszliby do historii muzyki jako grupa, która dokonała w swojej twórczości jednej z największych wolt stylistycznych w tak krótkim czasie. Ewolucja zespołu trwała jednak blisko dekadę. Od wydanej w 2001 r. EP-ki „Lifesblood”, na której muzycy wymieszali sludge z death metalem, przez utrzymaną w podobnej konwencji wspomnianą pierwszą „dużą” płytę, bardziej progresywnego „Leviathana” i wreszcie monumentalne „Blood Mountain”. Ich czwarty album, wyróżniony tutaj „Crack the Skye”, to ukoronowanie tych poszukiwań. Co znamienne, Troy Sanders i spółka całkowicie zrezygnowali na nim z agresywnych dźwięków. Fascynację Neurosis zastąpiły inspiracje King Crimson i Black Sabbath, zauważalne już na poprzednim wydawnictwie. Największy nacisk położyli na rozbudowane aranżacje i progresywny charakter utworów. Na tym polu wyróżnia się zwłaszcza suita „The Czar”. Podzielone na cztery części monstrum ukazuje jednocześnie bardziej melodyjne oblicze zespołu. Nawet krótszym kompozycjom takim jak „Oblivion” i „Divinations” trudno jednak byłoby odmówić urokliwych refrenów i tego, że łatwo zapadają w pamięć. Jedyne co nie uległo zmianie to charakterystyczne poczucie humoru muzyków i ich specyficzne podejście do konceptu tekstowego. Tym razem album przedstawia dzieje duszy, która opuściła ciało i wyruszyła w astralną wędrówkę. Ponadto w wydarzenia zamieszany jest sam Grigorij Rasputin, znienawidzony mnich z dworu cara Mikołaja II… O co w tym wszystkim chodzi? Na dołączonym do płyty DVD perkusista Brann Dailor tłumaczy sens historii. Niestety robi to przy dźwiękach… włączonej kosiarki. Sukces krążka spowodował, że Mastodon zaczął dzielić sceny z największymi, m.in. z Metalliką. Zaostrzył także apetyt fanów na kolejne kroki zespołu.
Jacek Walewski
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
41. The Mars Volta „De-Loused in the Comatorium” (2003)
Od czasu debiutu At the Drive-In wiadomym było, że Omar Rodriguez-Lopez i Cedric Bixler-Zavala mają nie lada łby do komponowania. Ale że jeszcze mają w nich ostro pokręcone, stało się pewnym przy pierwszej płycie kolejnej kapeli chłopaków. The Mars Volta, bo o nich mowa, to nazwa elektryzująca od kilku już lat wszystkich fanów progresywnych dźwięków, impresjonistycznych pejzaży i ekspresyjnych gitarowych zagrywek w stylu Santany. I to dzięki „De-Loused in the Comatorium” okazało się, że wielbicieli takiej mieszanki jest całkiem spore grono. Można napisać, że to wybitny krążek, genialnie zaprojektowany i świetnie wykonany. Komplementy w stylu: olśniewający, czarujący czy wgniatający w fotel, także będą na miejscu. Trzeba jednak napisać jedno: to bardzo wymagający album. Słuchacz musi się zmierzyć z połamanymi rytmami, zapętlonymi basami, zmieniającymi się jak w kalejdoskopie tempami, licznymi przeszkadzajkami, gitarowymi opóźnieniami i pogłosami, klawiszami lat 70. i odgłosami przyszłości. Ta schizofreniczna, pełna furii mieszanka art rocka, post-hardcore′u, jazzu i punka jest tylko tłem dla niemalże dickowskiej historii zainspirowanej śmiercią Julio Venegasa – przyjaciela zespołu. Jeśli skupicie się na tym, co Omar i Cedric mają do przekazania za pomocą wszystkich tych efektów i zabiegów, w nagrodę spędzicie długie świdrujące psychikę wieczory. Czemu zatem ta, nie przesadzając, rewolucyjna płyta nie otworzyła drzwi dla innych zespołów, a półki sklepowe nie zaczęły uginać się pod kolejnymi tak pięknymi okołoprogrockowymi koncept albumami? Odpowiedź jest prosta: nikt tak jak Mars Volta na „De-Loused in the Comatorium” grać nie potrafi. A nawet jeśli próbuje, to na choćby zbliżony poziom już się nie wdrapie – niestety nawet sami autorzy opisanego tu dzieła.
Jakub Stępień
1 2 3 5 »

Komentarze

« 1 6 7 8
15 XII 2018   21:46:55

Fajne zestawienie :), smutnie słaba jest muza lat 2... przyzwoite płyty z lat 90 rozkładają na łopatki każdą z w/w

« 1 6 7 8

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Non omnis moriar: Siła jazzowych orkiestr
Sebastian Chosiński

4 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj longplay z serii Supraphonu „Interjazz” z nagraniu dwóch czechosłowackich orkiestry pod dyrekcją Jana Ptaszyna Wróblewskiego i Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf…
Sebastian Chosiński

29 IV 2024

Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.

więcej »

Non omnis moriar: Brom w wersji fusion
Sebastian Chosiński

27 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Inne recenzje

Słuchaj i patrz: Tam, gdzie jabłkom wyrastają włosy
— Beatrycze Nowicka

Słuchaj i patrz: Królewna
— Beatrycze Nowicka

Podsumowanie muzyczne 2010 roku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Dzikość serca na zagubionej autostradzie
— Jakub Stępień

Live in Poland, czyli zapowiedzi najciekawszych koncertów – luty, marzec 2010
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Podsumowanie muzyczne roku 2009 (2)
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Archiwum stanów depresyjnych
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Live in Poland, czyli zapowiedzi najciekawszych koncertów 2009, cz. I
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Subiektywny Przegląd Muzyczny: Gargamel z Księciem w szkatułce Pandory
— Sebastian Chosiński

King Crimson na dopalaczu
— Jacek Walewski

Tegoż twórcy

Parabola
— Piotr Nyga

Sympatyczne słuchadło
— Jakub Dzióbek

Nie słuchajcie tej płyty
— Jakub Dzióbek

Najdłuższy utwór w archiwum
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Msza dla ortodoksyjnych wyznawców
— Przemysław Pietruszewski

Yeah, Yeah… bęc…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Esensja słucha: Październik 2013
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna

Esensja słucha: Maj 2013
— Sebastian Chosiński, Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Michał Perzyna

Melancholia stosowana
— Łukasz Izbiński

Powrót niepokornego
— Przemysław Pietruszewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.