Nowe Horyzonty już po raz dziewiąty
[ - recenzja]
„Głód” („Hunger”, reż. Steven McQueen)
Ocena: 90%
„Głód” od pierwszego pokazu był faworytem publiczności, zostawiając całą resztę mniej lub bardziej artystowskich uniesień daleko w tyle. Twórca o chwytliwym w przemyśle filmowym nazwisku Steve McQueen znalazł idealny balans między kinem a sztuką wizualną. Łatwo (i pewnie niecałkiem niesłusznie) posądzić „Głód” o nadmierne estetyzowanie tragedii. McQueen odwołuje się bowiem do prawdziwych wydarzeń, które miały miejsce w Imperium Brytyjskim w 1981 roku. Rząd Margaret Thatcher walczył z bojownikami IRA bezpardonowymi środkami i rękami bezlitosnych strażników więziennych. Przeciwko nim staje Bobby Sands (elektryzujący Michael Fassbender) organizując za kratami strajk głodowy. „Głód” opowiadany jest w statycznych, spokojnych kadrach o niezwykłej mocy oddziaływania. Pozbawiony emocjonalnej gwałtowności sposób przedstawienia tej historii w rzeczywistości szarpie widzem na wszystkie strony jakimś dziwnym, ukrytym pod wystudiowaną powierzchnią niepokojem. Nie często zdarzało się powiedzieć po nowohoryzontowych pokazach: na następny film tego pana czekamy z niecierpliwością.
Ula Lipińska
„Gwiazdy na czapkach” („Csillagosok, katonak”, reż. Miklos Jansco)
Ocena: 70%
Precyzja ujęć, staranność komponowania kadrów, spokój montażu i surowość naznaczają drugi po „Desperatach” wielki sukces Miklosa Jancso. Reżyseria w filmach tego twórcy nieodmiennie kojarzy mi się z pracą dyrygenta albo choreografa – naczelną zasadą artystyczną wydają się tu być symetria ruchu i zrytmizowanie obrazu. „Gwiazdy na czapkach” zbudowane są ze scen ataku jednego oddziału węgierskich żołnierzy na drugich i odwrotnie. Trochę jak w „West Side Story” jedna banda staje naprzeciw drugiej, tyle, że tutaj nie licytują się na moc swoich głosów, ale na szybkość strzałów. Postacie nie różnią się od siebie będąc pozbawionymi imion i nazwisk. Przytłaczające puste przestrzenie górują nad bohaterami. To zupełna odwrotność amerykańskiego kina wojennego sterowanego ideologią, bohaterstwem, patosem i wielkimi czynami. W przepięknych plastycznie kadrach Jancso pokazuje wojnę bez szeregowców Ryanów – żołnierze czasami sami rzucają się pod karabiny wroga nie mogąc znieść napięcia, inni podają się rządzącemu tu okrucieństwu strzelając na oślep i bez zastanowienia. Emocjonalnie zimno tu jak w lodówce, ale hipnotyzujące wykalkulowanie tego filmu porusza bardziej niż latające kończyny u Spielberga.
Ula Lipińska
„Hair” (reż. Milos Forman)
Ocena: 100%
Chociaż era hippisów należy do przeszłości, a od powstania “Hair” minęło równe trzydzieści lat, musical Milosa Formana wciąż elektryzuje aktualnymi treściami – opowiada o buncie, beztrosce i łamaniu zasad, ale także burzy mity i stereotypy, krzycząc widzowi do ucha: nie czas na ślepy idealizm! Oczywiście poza ideologią, to po prostu klasyka musicalu, musicalu niekontrolowanego należy dodać. Film ma formułę, która sugerowałaby gloryfikację filozofii czerpania z życia garściami, niezależności, indywidualizmu, sprzeciwu wobec systemu, wolności i braku zobowiązań. Radosna, wręcz dzika konwencja musicalu wydaje się jednak wymykać spod kontroli w miarę rozwoju fabuły, przemieniając film w wielki znak zapytania wiszący nad tym, w co wierzą bohaterowie. Właśnie niejednoznaczność przedstawienia hippisowskiej społeczności i poczucie zagrożenia ingerujące w pozornie beztroski antywojenny świat dzieci-kwiatów czyni z „Hair” arcydzieło. Oprócz refleksji, musical Formana to także rewelacyjne piosenki z tekstem – inteligentnym i przemyślanym. Muzyka idealnie ilustruje kwestie poddane w wątpliwość przez reżysera, a dzięki swobodzie aktorów konwencja wydaje się perfekcyjnie dobrana do związanego z wolnością, bezsilnością i odpowiedzialnością tematem. Jeden z najlepszych musicali, do którego zawsze warto wracać.
Ewa Drab
„Handlarz cudów” (reż. Bolesław Pawica, Jarosław Szoda)
Ocena: 10%
Żamojda zdetronizowany! Rozumiem, że debiutantom nie jest łatwo, mało kto chce zaufać ich talentowi, kasa nie pozwala na zrealizowanie własnych wizji. Ale scenariusz „Handlarza cudów” w najlepszym przypadku nadawał się na krótkometrażową etiudę zaliczeniową na reżyserii, a nie na pełnometrażowy film. Oto hochsztapler i alkoholik grany przez Borysa Szyca (rola rozbudzająca tęsknotę za zapijaczonym Więcolem) poznaje po drodze dwójkę dzieci z Dagestanu. Obiecuje pomóc im w dotarciu do ojca mieszkającego we Francji. Kluczowym słowem w ocenie tego filmu jest skrótowość – zarówno fabularna, jak i emocjonalna. Wypełniając naczelną zasadę kina drogi – ma ono prezentować przemianę bohatera – reżyserzy zapędzają się w pułapkę sztucznych i patetycznych gestów wypranych z uczuciowości. Przy marnym scenariuszu, kołem ratunkowym mogły okazać się przejmujące postacie. Niestety, „Handlarz cudów” nie angażuje w losy bohaterów i zupełnie nam obojętne czy trójka wykolejeńców dotrze do celu czy padnie na trasie. Postać Stefana nie jest poprowadzona w żaden logiczny sposób, ale to pół biedy. Dziecięcy bohaterowie nie zmieniają min przez cały film. Historia rozpada się na szereg luźnych scenek między którymi sporo trzeba sobie wiele dopowiadać. A może to kolejna próba odkrycia nowohoryzontowego języka filmowego i pionierska forma montażu? Może „Handlarz cudów” powinnien się nazywać „Fragmenty Stefana”? Wtedy chyba miałby jakiś sens.
Ula Lipińska
„Klasa” („Entre les murs” reż. Laurent Cantet)
Ocena: 90%
Tegorocznego zdobywcę Złotej Palmy w Cannes czyli „Białą wstążkę” Hanekego można było porównać podczas festiwalu z zeszłorocznym zwycięzcą – „Klasą” Canteta. Film potwierdził swój ponadczasowy charakter, bo rok po premierze i po kolejnym seansie nadal porusza niezwykle trafnymi obserwacjami społecznymi. Cantet opowiada o różnicach kulturowych, imigracji, mozaice narodowościowej, o trudach edukacji, ścieraniu się poglądów, dorastaniu i szarej codzienności, z której staramy się wykuć coś znaczącego. Reżyser korzysta przy tym z oszczędnych środków przekazu – całość ma charakter paradokumentu, ale nie nudzi ani przez chwilę. Więcej w
naszej recenzji.
Ewa Drab
„Król ping-ponga” („Ping-pongkingen”, reż. Jens Johsson)
Ocena: 70%
Takie „Pozwól mi wejść”, tylko… bez wampirów. Wbrew tytułowi nie jest to film sportowy, a i samego ping ponga tu niewiele. Po raz kolejny otrzymujemy opowieść o zagubionych i osamotnionych szwedzkich nastolatkach, szukających swojej drogi w życiu i borykających się z głupotą dorosłych. Powraca częste w takim kinie pytanie – jak właściwie z dzieci mają wyrastać dojrzali i świadomi dorośli skoro wokół siebie mają wciąż prawdziwie karykaturalne przykłady życiowych nieudaczników? Znów -jak w przypadku opisanej wcześniej „Dziewczynki” – mistrzostwo w charakteryzowaniu postaci drugoplanowych za pomocą jednego-dwóch ujęć, krótkiej sceny, fragmentu dialogu. Ładnie zimowo sfilmowane – w sumie czy może być lepsze kraj niż Szwecja z jej mrozem i bielą śniegu, by opowiadać o zagubieniu i samotności?
Konrad Wągrowski
„Machan” (reż. Uberto Pasolini)
Ocena: 90%
Taki lankijski „Slumdog”. Jakimś prawidłem jest, że filmy powstające w tej części świata, mimo że opisują szarą i ponurą rzeczywistość są pełne ciepła i nie zmąconego entuzjazmu. Bo bieda, mimo że wszędobylska i wciskająca się w każdą szparę życia jest determinantem powodującym chęć zmiany swojej beznadziejnej sytuacji. W końcu jak już się odbijać to najłatwiej od dna. W takiej sytuacji jest dwójka przyjaciół, którzy po nieudanej próbie dostania wizy do Niemiec, wpadają na oryginalny pomysł by ominąć restrykcyjne przepisy i wyjechać do Europy pod przykrywką fikcyjnej drużyny piłki ręcznej – sportu o którym nikt w głębokiej Azji nigdy nie słyszał. Przyczyna ich wyjazdu jest oczywista. Choć działa na nich magia mitycznej wizji zachodniego kraju mlekiem i miodem płynącego, to w rzeczywistości do emigracji popycha ich prozaiczna acz gorzka konkluzja, że jeśli nawet za granicą nie jest tak dobrze jak im się wydaje, to na pewno jest lepiej niż w domu. Oglądając ponure obrazki slumsów, gdzie bogactwem jest dach nad głową trudno się z tym nie zgodzić. Tymbardziej, że większość mieszkańców żyje na skraju ubóstwa, nawet we własnym kraju będąc obywatelami drugiej kategorii. Za grosze sprzedając owoce, rozlepiając plakaty, kopiąc groby, czy podając ręczniki w ekskluzywnych hotelach. Więcej szczęście mają ci bardziej atrakcyjni, dotykając choć odrobiny luksusu w roli żigolaków dla zagranicznych podstarzałych turystek. Debiutujący w roli reżysera doświadczony producent (m.in. „Goło i wesoło”) Umberto Pasolini nakręcił film według najlepszych wzorców. Znakomicie wypośrodkował potrzebę opowiedzenia o sprawach o istotnym przesłaniu z absurdalnością i płynącą z obrazu pozytywną energią. Piszczącą biedę stępił sympatycznym humorem i niezłomnością bohaterów, ale też w wyważony sposób nie zapomniał o uczuciu nostalgii za biednym, ale zawsze własnym krajem. Stawiając bohaterów przed dylematem życia w ojczyźnie za przysłowiową miskę ryżu czy w przepysznym zachodzie, także nie pozbawionym licznych wad. „Machan” to jeden z tych filmów przy których mam szczerą nadzieję, że znajdą u nas dystrybutora. Warto!
Kamil Witek