Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 4 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

50 najlepszych zagranicznych płyt dekady

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 2 3 4 5 »

Esensja

50 najlepszych zagranicznych płyt dekady

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
20. Björk „Vespertine” (2001)
Björk – pierwszy głos Islandii – w nowy wiek wchodziła jako autorka kilku świetnych i przynajmniej dwóch przełomowych płyt. I weszła z wielkim, choć subtelnym hukiem. Już bez kolejnych rewolucji potwierdziła swoją klasę, nagrywając album będący trochę na przekór jej ostatnim dziełom. „Vespertine” to jakby głos z innej planety, może z samego raju, emanujący światłem i ciepłem. To głos dojrzałej kobiety, wyciszonej i pogodzonej ze światem, radującej się każdym dniem; naprawdę warto z takim głosem się zapoznać. Zimnym podkładom i elektronicznym bitom jasności dodają klawikord, cymbałki, harfy i pozytywka. Ubarwiając to wszystko śpiewem, artystka przenosi nas do swojego wnętrza, gdzie jest miejsce na industrialne odgłosy, filmowe brzmienia orkiestry, zgrzytające i trzeszczące szorstkie krawędzie oraz wypolerowane, lśniące powierzchnie. Najpiękniejsze jest to, że czujemy się jak u siebie w domu, jest naprawdę przytulnie i ciepło, a do tego gospodyni raczy nas swoją anielską barwą. Czas z tymi dźwiękami płynie tak błogo, że zapominamy o otaczających nas problemach i dajemy ponieść się przypływom radosnej optymistycznej, pełnej gwiazd nocy. Po wysłuchaniu tej płyty aż trudno uwierzyć, że Björk to tak jak my istota z tego świata.
Jakub Stępień
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
19. Peter Gabriel „Up” (2002)
Peter Gabriel tak długo każe miłośnikom swojej twórczości czekać na pełnoprawny długograj, co jakiś czas wydając różne zapchajdziury, że można się zastanawiać, czy „Up” nie pozostanie ostatnim studyjnym krążkiem w solowej karierze muzyka. Oby nie, byłoby to jednak pożegnanie godne artysty, który tak wiele miał do zaoferowania przez dziesięciolecia działalności. Długą drogę przeszedł dawny wokalista Genesis od czasu progresywnych albumów tej formacji z początku lat 70. Pozostał jednak – co ważniejsze – na podobnym, wysokim poziomie: „Up” to płyta nie tylko nowoczesna jak na dinozaura, ale i w zasadzie pozbawiona wad. Rewelacyjna jest tu produkcja, szlachetniejący z wiekiem głos Gabriela, a przede wszystkim kompozycje – rytmiczne, bogate, przebojowe. Zaczyna się kontrastującymi ze sobą ciszą i burzącymi ją co pewien agresywnymi wtrętami; bez przerwy coś się dzieje, choćby i w tle, ledwo słyszalnie; utwory są różnorodne, niekiedy niepokojąc, innym razem zachwycając śpiewem chóru lub bezsłownymi wokalizami samego mistrza, czasem nabierając symfonicznego albo, całkiem inaczej, tanecznego wręcz kolorytu. Potrafi też Gabriel poruszyć wyciszonym śpiewem ledwo przebijającym się przez minimalistyczne uderzenia w klawisze. „Up” błyskawicznie wpada w ucho, ale i wymaga, bo mocno w owo ucho kłuje: na pewnym poziomie jest to po prostu płyta z pięknymi piosenkami (tych nigdy za wiele), na innym – złożony, ambitny album starego wyjadacza, który przecież i z popem, i ze śmiałym eksperymentowaniem ma się za pan brat.
Mieszko B. Wandowicz
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
18. P.J. Harvey „White Chalk” (2007)
„White Chalk” jest jak dobry film grozy. Już okładka wywołuje pewien dreszczyk i ciarki na plecach. Widniejąca na czarnym tle blada, chuda postać o kruczych włosach, ubrana w biel, patrzy z okładki wprost na nas. Mrok, przygnębienie, rozpacz i śmierć zdominowały muzycznie i tekstowo przedostatni album P.J. Harvey. Artystka nie byłaby sobą, gdyby wyznaczonego sobie celu nie osiągnęła przy użyciu wszystkich dostępnych środków. Głównym instrumentem jest fortepian, którego dźwięki długo rozchodzą się zimnem po całym ciele, i akustyczna gitara, której rezonanse doskonale współgrają z ogniem świecy. Nie bez śladu na odbiorze są wejścia takich dodatków jak harfa, banjo, melotron czy nawet cytra. Sama wokalistka albo operuje wysokim, przenikliwym głosem, albo balansuje pomiędzy szeptem a smutną recytacją. „White Chalk” to jak opowieść, po której nikt spokojnie nie może zasnąć. Towarzyszy jej folkowa, archaiczna aranżacja („Broken Harp”) i rytm naśladujący bicie serca („When Under Ether”). Lecz opowieść ta jest bardziej dla dorosłych, dla tych którzy już kilku rozczarowań w swoim życiu doświadczyli, dla tych, dla których umieranie uczuć, wypalanie się entuzjazmu i energii życiowej jest bliską i znaną groźbą. Taki człowiek staje się duchem, trwającym jedynie we wspomnieniach, nieobecnym dla innych – rzeczywistość, czas, tu i teraz dla niego nie istnieją. Jeżeli ktoś miał jeszcze przed 2007 rokiem wątpliwości, czy PJ Harvey to pierwszoplanowa kobieca postać muzycznego światka, wraz z „White Chalk” pozbył się ich z pewnością. To jedna z najbardziej niepokojących i poruszających płyt dekady. I do tego najpiękniejsza, jaką P.J. Harvey kiedykolwiek nagrała.
Jakub Stępień
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
17. Minsk „The Ritual Fires of Abadonment” (2007)
Trudno wyróżnić się na postmetalowej scenie, skoro naśladowanie Neurosis, Isis, Cult Of Luna albo Amenra stanowi w ostatnich latach jeden z najpopularniejszych sposobów podbijania rynku ciężkiego rocka. Tymczasem na drugim krążku formacji udało jej się skorzystać ze znanych schematów w sposób tak wysmakowany i własny, że zasłużenie stali się Amerykanie gwiazdą konwencji. Obok ścian dźwięku, doommetalowych riffów i hipnotycznego post-rocka słychać na „The Ritual Fires of Abadonment” echa post-punka i zimnej fali, czasem bliżej niż do twórców sludge jest muzyce ekipy Tony’ego Wyiominga do Killing Joke czy Tool. Jednocześnie jest ów materiał iście psychodeliczny, elektroniczne efekty kojarzą się z latami 70., a pojawiający się w dwu utworach szalejący saksofon to coś więcej niż tylko ozdobnik. Numery mają na zmianę około pięciu i piętnastu minut (i to te długie, rozbudowane, są największymi perłami), zmieniają się też wokaliści, prezentuje się ich bowiem dwójka, rozkładająca obowiązki według dopasowania głosów do danego fragmentu instrumentalnego tła. Więcej niż ryków jest śpiewu łagodnego, dzięki czemu krążek może spodobać się także tym, dla których to górna granica ciężkości w rocku. Oczywiście album do wesołych nie należy, ale daje się też usłyszeć pewną żywiołową plemienność i potrzebny takim tonom olbrzymi ładunek pierwotnych emocyj. I tak, zespół co prawda nie stworzył płyty nowatorskiej, ale dodając sporo od siebie, do perfekcji doprowadził modną konwencję – trudno o postmetalowy album, którego po prostu lepiej się słucha. Tym smutniejsze, że trzeci krążek Minsk okazał się cofnięciem w rozwoju.
Mieszko B. Wandowicz
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
16. Feist „The Reminder” (2007)
Twórczość Leslie Feist, alternatywnej przecież artystki, zakodowana jest w podświadomości bardzo wielu słuchaczy – jej melodie i subtelny głos o niezwykłej barwie krążą (bądź robiły to w przeszłości) pośród nas za sprawą reklam, spotów i filmowych ścieżek dźwiękowych. Mimo że dla wielu polskich odbiorców Kanadyjka jest ciągle anonimowa, to jej delikatne, chwytliwe piosenki, na których trafiają się też folkowe naleciałości, potrafią zauroczyć od pierwszego usłyszenia na bardzo długi czas, co niejednokrotnie kończy się wzmożonymi poszukiwaniami ich autorki. Ale Feist nie jest wcale niedawną debiutantką – ma na koncie kilka dobrych krążków, dzięki którym zdążyła zyskać (nie tylko) za oceanem wierne grono fanów. Bestsellerem był już „Let It Die”, a potwierdzeniem wielkiej muzycznej klasy jest właśnie „The Reminder” z 2007 roku. To z niego pochodzą tak znakomite gitarowe i fortepianowe ballady jak: „So Sorry”, „The Water”, „Brandy Alexander”. Nie można jednak napisać, że mamy do czynienia ze smutnym wydawnictwem. Spokojne brzmienia przeważają, ale wokalistka potrafi także pobudzić i poderwać słuchaczy, jak czyni chociażby na singlowym „My Moon My Man”, pogodnym „1234” czy kapitalnym i rozpoznawalnym „I Feel it All”; a na krążku jest jeszcze „Past in Present” – kolejna perełka. Zresztą na takie miano zasługuje cały „The Reminder”.
Michał Perzyna
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
15. Franz Ferdinand „Franz Ferdinand” (2004)
Co pewien czas muzyka zatacza kręgi, wraca do korzeni, by na nowo powędrować nie wiadomo gdzie, aż wróci… znowu do początków. Płyta „Franz Ferdinand” jest świetnym na to dowodem: wraz z nią rock ponownie zagościł (który to już raz?) na parkietach. Świetne tempo, prawdziwie taneczna sekcja rytmiczna i skoczne, urywane, rockandrollowe, zadziorne akordy, przypominające wszystkim o sile tkwiącej w staccato – to jest to, co charakteryzuje debiut szkockiej grupy. Nie trzeba dodawać, jak promujący ten krążek singiel „Take Me Out” zamieszał na wszelkich listach przebojów, ale należy podkreślić, że większość pozostałych numerów nie wypada wcale gorzej. Pędzą jak szalone, już od pierwszego „Jacqueline”, w którym poetycki wstęp i akustyczne tło we wstępie tylko potęgują efekt tego, co następuje, a każda kolejna melodia zaprasza do tańca. Zaprasza to mało powiedziane: „Tell Her Tonight”, „Take Me Out”, „This Fire”, „Michael” nie pozostawiają wyboru, trzeba ruszyć w „tany”. I patrząc wstecz można powiedzieć, że Franzowi udało się osiągnąć cel – przez cały 2004 tańczyliśmy jak nam zagrali.
Jakub Stępień
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
14. Muse „Absolution” (2003)
Mniej więcej od tego krążka zaczęła się wielka ekspansja Muse na światowe listy przebojów. Co prawda medialnie dało się już zauważyć poprzednie dokonania zespołu, ale dopiero single z tej płyty dotarły do czołowych miejsc zestawień bestsellerów. I trudno się temu dziwić, bowiem takie kawałki jak „Time is Running Out”, Stockholm Syndrome” czy przede wszystkim „Hysteria” to rzeczy natychmiast zapadające w pamięć (ten ostatni dodatkowo został wzbogacony rewelacyjnym wideoklipem). Część krytyków zarzuca „Absolution” pretensjonalność i kiczowatą patetyczność, ale taki jest styl grupy, nieco denerwujący ale od razu rozpoznawalny. Histeryczny śpiew Bellamiego, zadziorne gitary i orkiestrowy rozmach to znaki firmowe Muse, które spodobały się szeroko pojętej publiczności. U2 mając takich konkurentów już nie mogą być tak pewni swego tytułu „najlepszego zespołu świata”.
Piotr „Pi” Gołębiewski
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
13. The White Stripes „Icky Thump” (2007)
Po wydanym w 2003 r. „Elephancie” The White Stripes do następnych nagrań podchodzili jako najważniejsza „nowa” gwiazda rocka. I o ile „Get Behind Me Satan” z 2005 r. mógł trochę rozczarować, to już kolejny krążek – „Icky Thumb” – jest godnym kontynuatorem dzieła, mimo iż nie wykreował hitów na miarę „Seven Nation Army” czy „The Hardest Button to Button”. Na dzień dobry dostajemy Paski w pigułce. „Icky Thump” z mocną, jednostajnie napędzającą rytm perkusją i niedbale granymi bluesowymi riffami i na poły akustyczny „300 M.P.H. Torrential Outpour Blues”, zaskakujący jazgoczącymi i skrzypiącymi solówkami, to dobre wizytówki stylu grupy i jednocześnie małe rockowe perełki. Długo jednak autorzy nie dają nam się nimi rozkoszować, bo przy „Conquest” walory wcześniejszych utworów bledną. Nie będzie ryzykownym ani przesadzonym stwierdzenie, że to jedna z najlepszych kompozycji, jakie wyszły z pod ręki Jacka White’a. Co od razu rzuca się w uszy, to agresywna trąbka, po której ster przejmuje gitara i rozhisteryzowany śpiew. Fantastycznie wypada także dialog między dęciakiem a elektrykiem w środkowej partii. Drugim bardzo mocnym punktem jest ciężki i pogięty „Little Cream Soda”. Cały album utrzymany jest na wysokim poziomie, nawiązujący do starych, znanych z wcześniejszych płyt motywów, lecz również potrafiący czasem czymś zadziwić. Podczas gdy w „Bone Broke” rządzi wypracowana garażowa estetyka i oparcie muzyki na dwuelementowym instrumentarium, to zaraz po nim dajemy się Jackowi i Meg zaskoczyć dudami w folkowym „Prickly Thorn, But Sweetly Worn” i następującej po nim psychodelicznej wariacją „St. Andrew (This Battle is in the Air)” z Meg na wokalu. Przed „Icky Tumb” Jack poświęcił sporo czasu dla The Raconteurs, z którym nagrał „Broken Boy Soldier”, i wydawało się, że znudziła go forma duetu, czuł się może skrępowany i ograniczony takim składem. Ostatnia płyta White Stripes jest tego zdecydowanym zaprzeczeniem. Gitarzysta znów poczuł się dobrze, grając bluesa i punk rocka w jednym. Przypomniał młodym słuchaczom, jak kiedyś grał Led Zeppelin („Catch Hell Blues”). Po przebojowym „Elephancie”, przekombinowanym „Get Behind Me Satan” i okupancie radiowych rozgłośni „Broken Boy Soldier” White wrócił do korzeni z nowymi, świeżymi pomysłami i czymś więcej – radością i pasją.
Jakub Stępień
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
12. Franz Ferdinand „You Could Have it so Much Better with Franz Ferdinand” (2005)
Dosyć szybko po debiucie, wielkim komercyjnym sukcesie, Franz Ferdinand nagrali kolejną świetną płytę. „You Could Have It So Much Better with Franz Ferdinand” nie ma słabych momentów – szybkie, taneczne utwory znów porywają rytmiką i bezkompromisowością. Franz spogląda w czasy glam rocka („Do You Want To”, „I’m Your Villain”) i bawi się tempami („Well That Was Easy”), zachowując wszystkie atuty znane z pierwszego albumu. Co prawda nie znajdziemy tu aż tak genialnego przeboju jak „Take Me Out”, ale drugie dziecko Ferdinanda potwierdza wielką klasę zespołu i mieni się bardziej różnorodnymi kolorami niż poprzedniczka. I, o dziwo, najlepiej na krążku wypadają nieliczne wolne momenty jak urokliwy „Walk Away”, mccartneyowski „Eleanor Put Your Boots On” oraz klimatyczny i senny „Fade Together”. Przesłuchawszy tę płytę, można mylnie uznać, że to składanka radiowych singli gromadzona przez całą karierę.
Jakub Stępień
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
11. System Of A Down „Mezmerize” (2005)
W 2005 roku System Of A Down byli już megagwiazdą i mogli zrobić wszystko, na przykład wydać dwuczęściowy album, którego odsłony pojawiły się w tym samym roku. Mowa tu o „Mezmerize” i „Hypnotize”, ostatnich krążkach amerykańsko-ormiańskiego kwartetu. W naszym zestawieniu druga część projektu w ogóle się nie zmieściła, natomiast pierwsza otarła się o pierwszą dziesiątkę. Czemu? Ponieważ jest zdecydowanie lepsza i pokazała System Of A Down w zupełnie nowy sposób. Wciąż był to zespół, który niemiłosiernie dorzucał do pieca, proponował rytmiczne łamańce i wpływy folku ormiańskiego, ale po raz pierwszy wszystko to zostało wzbogacone tak potężną dawką przebojowości. I nie chodzi mi nawet o niemal boysbandowy refren w „B.Y.O.B.”, ale o przyjemną melodykę „Radio / Video”, dyskotekowe rytmy „Violent Pornography” i syntezatory w „Old School Hollywood”. Na deser mamy wspaniałą balladę „Lost in Hollywood”. A wszystko to w niewiele ponad pół godziny. Szacunek!
Piotr „Pi” Gołębiewski
« 1 2 3 4 5 »

Komentarze

« 1 6 7 8
15 XII 2018   21:46:55

Fajne zestawienie :), smutnie słaba jest muza lat 2... przyzwoite płyty z lat 90 rozkładają na łopatki każdą z w/w

« 1 6 7 8

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf…
Sebastian Chosiński

29 IV 2024

Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.

więcej »

Non omnis moriar: Brom w wersji fusion
Sebastian Chosiński

27 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Inne recenzje

Słuchaj i patrz: Tam, gdzie jabłkom wyrastają włosy
— Beatrycze Nowicka

Słuchaj i patrz: Królewna
— Beatrycze Nowicka

Podsumowanie muzyczne 2010 roku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Dzikość serca na zagubionej autostradzie
— Jakub Stępień

Live in Poland, czyli zapowiedzi najciekawszych koncertów – luty, marzec 2010
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Podsumowanie muzyczne roku 2009 (2)
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Archiwum stanów depresyjnych
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Live in Poland, czyli zapowiedzi najciekawszych koncertów 2009, cz. I
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Subiektywny Przegląd Muzyczny: Gargamel z Księciem w szkatułce Pandory
— Sebastian Chosiński

King Crimson na dopalaczu
— Jacek Walewski

Tegoż twórcy

Parabola
— Piotr Nyga

Sympatyczne słuchadło
— Jakub Dzióbek

Nie słuchajcie tej płyty
— Jakub Dzióbek

Najdłuższy utwór w archiwum
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Msza dla ortodoksyjnych wyznawców
— Przemysław Pietruszewski

Yeah, Yeah… bęc…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Esensja słucha: Październik 2013
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna

Esensja słucha: Maj 2013
— Sebastian Chosiński, Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Michał Perzyna

Melancholia stosowana
— Łukasz Izbiński

Powrót niepokornego
— Przemysław Pietruszewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.