WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić |
Porażki i sukcesy 2014Miłosz Cybowski, Karolina Ćwiek-Rogalska, Piotr Dobry, Grzegorz Fortuna, Krystian Fred, Adam Kordaś, Jarosław Robak, Jacek Walewski, Konrad Wągrowski, Kamil Witek
Miłosz Cybowski, Karolina Ćwiek-Rogalska, Piotr Dobry, Grzegorz Fortuna, Krystian Fred, Adam Kordaś, Jarosław Robak, Jacek Walewski, Konrad Wągrowski, Kamil WitekPorażki i sukcesy 2014
Wyszukaj / Kup Piotr Dobry: Stracił, i to wiele, choć nie wiązałbym tego akurat z potencjałem komercyjnym. Niemniej to rzeczywiście pierwszy film Andersona, który boleśnie rozczarowuje. Jest jak oszukana czekoladka z pudełka Forresta Gumpa: pod cudnym papierkiem zionie totalną pustką. Wizualny majstersztyk z pacynkami odgrywanymi dla niepoznaki przez aktorów. Dla niepoznaki, ale tak mechanicznie, że wcale mnie ten teatr nie przekonuje, bo prawie widzę sznurki ciągane przez reżysera. Już gdzieś zresztą pisałem, że jedna kukiełka z „Fantastycznego pana Lisa” ma w sobie więcej życia niż wszyscy bohaterowie „Hotelu” razem wzięci. Jarosław Robak: Chyba nie byłbym aż tak surowy, mi ten film sprawił dużo frajdy, i jako wizualne cacuszko, i jako zabawa w kryminał z trupami, pościgami i tajnymi stowarzyszeniami. Jest też coś rozczulającego w motywie – powracającym w każdym filmie Andersona – obsesyjnie drobiazgowych planów, które palą na panewce w konfrontacji z nieprzewidywalną rzeczywistością: szczegółowe instrukcje Gustave’a H. może i zapewniają porządek w hotelu, ale na zewnątrz, wobec „czynników losowych” tracą siłę oddziaływania. Niemniej zgadzam się, że Anderson chyba pierwszy raz znalazł się tak blisko granicy autoparodii – no i co tu też dużo kryć, jego bajeczka o Mitteleuropie, w porównaniu choćby z „Zaklętymi rewirami”, jest straszliwie głupiutka. Grzegorz Fortuna: Mam ten problem z Andersonem, że przygodę z jego kinem zacząłem od „Fantastycznego Pana Lisa”, czyli najlepszego filmu, jaki nakręcił. I od tej pory każdy film Andersona jest dla mnie mniejszym lub większym zawodem, a po „Grand Budapest Hotel” kompletnie straciłem ochotę na śledzenie jego kariery. Nie zrozumcie mnie źle – ta symetria, przywiązanie do szczegółów, kolory, plany, które nie wypalają, dialogi, które brzmią tak, jakby wszyscy bohaterowie byli dziećmi, pisanie listów, szalone postacie itd. są niesamowicie urocze, ale za którymś razem to wszystko zaczyna już po prostu nużyć i męczyć. I nawet fantastyczny Ralph Fiennes nie zmienia faktu, że jest to film, do którego nigdy nie będę miał ochoty wrócić. Karolina Ćwiek-Rogalska: A ja będę „Grand Budapestu…” bronić. Przede wszystkim Anderson dał nam dzieło bardzo środkowoeuropejskie, chociaż zrobione po pierwsze przez twórcę w ogóle nie środkowoeuropejskiego, a po drugie odgrywane przez aktorów z „Zachodu”. Można by powiedzieć: co z tego? Ano to, że do tej pory pokutowało przekonanie, że żyjemy w trudnym do zrozumienia dla ludzi „z zewnątrz” kawałku świata. I proszę: okazuje się, że jednak nie, że jednak tkwi tutaj jakiś potencjał bardziej uniwersalny. Poza tym „Grand Budapest” garściami czerpie z tutejszych inspiracji: świetnie wykorzystuje na przykład różne ekspresjonistyczne tropy (pościg za adwokatem!). Nie wspominając już o jednym z lepszych od dawna soundtracków Alexandre’a Desplata. No i to chyba pierwszy film Andersona, w którym brutalność tak bardzo wkracza w świat bohaterów. Jasne, kompana Steve’a Zissou zjada rekin już na początku filmu, ale w „Grand Budapest…” nie tylko słyszymy o tej agresji, ale mamy okazję ją oglądać. Muszę powiedzieć, że nieswojo się poczułam, kiedy Willem Dafoe dopadł w końcu Jeffa Goldbluma. Anderson chyba jednak próbuje trochę przekroczyć ramy swojej dotychczasowej poetyki, a przynajmniej szuka nowych źródeł inspiracji. Dla mnie to pozytywny sygnał. Jarosław Robak: Moim zdaniem Anderson tylko potwierdził, że o tej Europie jednak nie ma pojęcia. Tworzy sobie jakąś fałszywą utopię, pełną pięknych przedmiotów, dekoracji, wolną od napięć klasowych i rasowych – a potem pokazuje, jak ten cudowny świat zostaje zaatakowany „z zewnątrz”, przez barbarzyńców, którzy psują zabawę. Gdyby był uczciwszy, pokazałby czynniki rozkładu tkwiące w samym Hotelu – a że wcale nie musiałby rewolucjonizować przy tym formuły swojego kina, dowodzą wszystkie poprzednie jego filmy, które są o wiele bardziej dramatami o dysfunkcji, niż komediami o sympatycznym dziwactwie. Karolina Ćwiek-Rogalska: Wydaje mi się jednak, że nie tyle sam hotel, co Żubrówka jest tutaj metaforą Europy. Hotel to taki najwyższy punkt: zepsuty, cukierkowy, z biedermeierowskim nadmiarem (kolejka górska!), ale jednak nie jest tak, że to, co złe, przychodzi z zewnątrz. Raczej tkwi w samym środku, w historii, która jest właściwie opowieścią o tym, co dawno minione. Hotel pozostaje – nawet w tych czasach późniejszych – w rękach spadkobiercy dawnej historii, jak wyspa w morzu szarości. I świadczy o tym, że kiedyś było inaczej. I nawet barbarzyńcy mają fetysze tych przedmiotów i dekoracji, jak widać na przykładzie czarnych charakterów i ich quasinazistowskich emblematów (i tego, jak postępują z przestrzenią hotelu). Poza tym, osobą najbardziej „z zewnątrz” jest właściwie Zero, który wprowadza też zresztą do „Grand Budapest Hotel” te wspomniane przez Ciebie napięcia rasowe i klasowe, żeby na koniec okazać się osobą najbardziej „z wewnątrz”. Jarosław Robak: Gdyby Anderson naprawdę chciał powiedzieć cokolwiek o Europie Środkowej, musiałby pokazać, że ten niedorzecznie bajeczny Grand Budapest Hotel jest beneficjentem wyzysku i respektowania krzywdzących społecznych podziałów i hierarchii. Wtedy jednak wspomnienia o latach jego świetności nie byłyby tak kolorowe. Dlatego ja wolę odczytywać ten film jako rzecz nie o historii, ale o miłości, jaką Zero żywił do Agathy i do Gustave’a. I wtedy cała ta wyidealizowana konstrukcja nie dość, że ma sens, to jeszcze trochę wzrusza. Karolina Ćwiek-Rogalska: Ja bym się jeszcze kłóciła o te podziały, hierarchie i wyzysk, które w tej całej historii jednak są, może nie od razu bijąc po oczach na pierwszym planie, ale dając się wyczuć pod spodem – na pewno nie można powiedzieć, że nie widać tam klasowego podziału społeczeństwa – ale to dobrze, że zwróciłeś uwagę na to, że film ten da się odczytać na jeszcze innym poziomie. Anderson nadal pozostał tutaj sobą, budującym te swoje szkatułkowe, dosłownie i w przenośni, narracje. Konrad Wągrowski: (Prawie) wszyscy marudzą, a film na czwartym miejscu w naszym zestawieniu… Dla mnie to jest tak – może i film słabszy od „Fantastycznego Pana Lisa” i „Moonrise Kingdom”, ale jednak ta magia Andersona zawsze działa! Przecież „Grand Bupapest Hotel” ma w sobie tyle uroczych elementów… Jeśli zapewni wreszcie Andersonowi nagrody, na które od dawna zasługiwał, tym lepiej. Kamil Witek: E tam. Dla mnie „Grand Budapest Hotel” to najlepszy film w dorobku Andersona. Nie wiem czy nie jeden z niewielu przykładów tak sprawnej i udanej żonglerki gatunkowej w przeliczeniu na centymetr taśmy filmowej. Wszystko w tym filmie przyjmuję bezkrytycznie, od odrealnionego wes-swiata, poprzez gonitwy i drobiazgowe plany, kończąc na pstrokatym opakowaniu treści, przebijającym na głowę to z „Moonrise Kingdom: Kochankowie z księżyca”. Wierność osobistemu stylowi i nie uleganiu pokusie komercjalizacji to w dzisiejszej sztuce unikat, tymbardziej kiedy styl ten, choć tak charakterystyczny i powtarzalny, jest na swój sposób wciąż świeży. Zresztą nie przez przypadek Andersonowi udaje się od lat zapełniać plan wybitnymi postaciami kina, którzy bardzo często zostają już z nim na długo. Fajnie jest mieć takich znajomych. KRYMINAŁ I THRILLER
Wyszukaj / Kup Jarosław Robak: To chyba Roger Ebert powiedział kiedyś, że film jest tak dobry, jak jego czarny charakter – a skoro tak, nic dziwnego, że „Zaginiona dziewczyna” jest tak znakomita, bo arcyłotr udał się tu na miarę Hannibala Lectera. Trudno jednak omawiać ten film bez rzucania skandalicznymi spoilerami. Karolina Ćwiek-Rogalska: Jasne, ale forma Finchera nie przejawia się przecież tylko w doborze scenariusza. Dla mnie to przede wszystkim film bardzo sprawnie nakręcony, z doskonale poprowadzonymi aktorami i świetną muzyką. Chyba póki co najlepsze ekranowe wcielenie Bena Afflecka, który jak dotąd lepiej sprawdzał się za kamerą. Tymczasem tutaj Fincher umiał odpowiednio wykorzystać jego, nazwijmy to, naturalne predyspozycje. Konrad Wągrowski: Affleck zrozumiał jedno – nie jest aktorem wszechstronnym i powinien wygrywać w roli swe naturalne cechy – co zresztą od jakiegoś czasu („Hollywoodland”, „Argo”, „Zaginiona dziewczyna”) nieźle uskutecznia. I zgodzę się, że „Gone Girl” to zgrabne połączone zaskakującej historii pochodzącej z książki Gillian Flynn, maestrii reżyserskiej Finchera (że też ten gość jeszcze nie dostał Oscara!) i oczywiście nośnej symboliki całej tej historii. Skoro nie chcecie podać żadnych innych tytułów, to chyba ja muszę… Bardzo mi się spodobał dziwny holenderski „Borgman”, trochę thriller, trochę horror (bohaterowie mają wiele cech wskazujących na to, że są demonami), trochę przypowieść… Do tego solidny „Wolny strzelec” i zaskakujący „Blue Ruin”. Czy to też nie będzie miejsce na wspomnienie jedynego horroru w naszej pięćdziesiątce – „Babadooka"? |
Gdy w lutym 1967 roku Teatr Sensacji wyemitował „Cichą przystań” – ostatni odcinek „Stawki większej niż życie” – widzowie mieli prawo poczuć się osieroceni przez Hansa Klossa. Bohater, który towarzyszył im od dwóch lat, miał zniknąć z ekranów. Na szczęście nie na długo. Telewizja Polska miała już bowiem w planach powstanie serialu, na którego premierę trzeba było jednak poczekać do października 1968 roku.
więcej »Tak to jest, jak w najbliższej okolicy planu zdjęciowego nie ma najmarniejszej nawet knajpki.
więcej »Domino – jak wielu uważa – to takie mniej poważne szachy. Ale na pewno nie w trzynastym (czwartym drugiej serii) odcinku teatralnej „Stawki większej niż życie”. tu „Partia domina” to nadzwyczaj ryzykowna gra, która może kosztować życie wielu ludzi. O to, by tak się nie stało i śmierć poniósł jedynie ten, który na to ewidentnie zasługuje, stara się agent J-23. Nie do końca mu to wychodzi.
więcej »Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Do sedna: Darren Aronofsky. Noe: Wybrany przez Boga
— Marcin Knyszyński
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych horrorów XXI wieku
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku. Druga setka
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku
— Esensja
Kręgi Gwiezdnych Wojen
— Szymon Charko
Krótko o filmach: Spotkanie na pustkowiu
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Skażona utopia
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Potwór i cudowna istota
— Konrad Wągrowski
Spaghetti-superbohaterstwo
— Sebastian Chosiński
Krótko o filmach: Kieślowszczyzna w pelerynce
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Zaufaj indonezyjskiej smoczycy
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Ksiądz znikąd
— Sebastian Chosiński
Ostateczny Porządek
— Kamil Witek
Skywalker na sterydach
— Konrad Wągrowski
Do sedna: Darren Aronofsky „mother!”
— Marcin Knyszyński
Przygody z literaturą
— Miłosz Cybowski
Dylematy samoświadomości
— Miłosz Cybowski
Tysiąc lat później
— Miłosz Cybowski
Europa da się lubić
— Miłosz Cybowski
Kosmiczny redaktor
— Konrad Wągrowski
Zimnowojenne kompleksy i wojskowa utopia
— Miłosz Cybowski
Powrót na „Discovery”
— Miłosz Cybowski
Odyseja kosmiczna 2001: Pisarz i Reżyser
— Miłosz Cybowski
Mniej, ale więcej
— Miłosz Cybowski
Jak drzewiej o erpegach rozprawiano
— Miłosz Cybowski