Po wielu latach poświęconych realizacji mniej (rzadziej) lub bardziej (częściej) ambitnych filmów w roku ubiegłym Wiera Storożewa postanowiła wziąć głęboki oddech. W efekcie dwa kolejne obrazy cenionej rosyjskiej reżyserki mają znacznie mniejszy ciężar gatunkowy. Co należy odnotować z wielkim żalem, bo dziełka pokroju „Do wynajęcia dom z wszystkimi niedogodnościami” mogą spokojnie realizować twórcy znajdujący się dopiero na starcie kariery.
East Side Story: Cztery kobiety w (prawie) średnim wieku
[Wiera Storożewa „Do wynajęcia dom z wszystkimi niedogodnościami” - recenzja]
Po wielu latach poświęconych realizacji mniej (rzadziej) lub bardziej (częściej) ambitnych filmów w roku ubiegłym Wiera Storożewa postanowiła wziąć głęboki oddech. W efekcie dwa kolejne obrazy cenionej rosyjskiej reżyserki mają znacznie mniejszy ciężar gatunkowy. Co należy odnotować z wielkim żalem, bo dziełka pokroju „Do wynajęcia dom z wszystkimi niedogodnościami” mogą spokojnie realizować twórcy znajdujący się dopiero na starcie kariery.
Wiera Storożewa
‹Do wynajęcia dom z wszystkimi niedogodnościami›
Naprawdę trudno zrozumieć, dlaczego autorka z takim dorobkiem zdecydowała się wziąć na warsztat tak nijaką opowieść, która jak na melodramat obyczajowy jest zdecydowanie zbyt mało wzruszająca, a jak na komedię (do tego miana też bowiem może aspirować) zatrważająco nieśmieszna. A przecież mowa jest o nie byle kim. Wszak Wiera Michajłowna Storożewa (rocznik 1958) ma na swoim koncie tak udane (i nagradzane na festiwalach) produkcje, jak „
Podróż ze zwierzętami domowymi” (2007), „
Niedługo wiosna” (2009), „
Odszkodowanie” (2010) czy „
Dziewięć dni i jeden poranek” (2014). Nawet gdy na krótko łapała bezdech, potrafiła trzymać poziom, co udowodniła chociażby romantycznym „
Moim chłopakiem – Aniołem” (2011). I choć da się zrozumieć potrzebę sięgnięcia po latach po temat lżejszy i mniej obciążający twórcę psychicznie, to jednak nie można z tego powodu usprawiedliwiać faktu, że „lżejszy” staje się przy okazji synonimem „słabego”.
Podstawą scenariusza, pod którym podpisały się dwie autorki – doświadczona, ale tworząca dotąd głównie dla telewizji, Olga Żukowa oraz początkująca w tej roli Olga Popowa (dotąd znana przede wszystkim jako aktorka, która zagrała w kilku filmach Storożewej) – jest nowela czterdziestoletniej moskiewskiej pisarki (i dziennikarki) Maszy Traub. W rzeczywistości jest to pseudonim literacki Marii Koliesnikowej (z domu Kisielewej), która „pożyczyła” sobie od swojej teściowej jej nazwisko panieńskie. Trochę to skomplikowane, prawda? W przeciwieństwie do prozy Traub, której teksty najczęściej cechują się prostotą i bezpretensjonalnością. Nie inaczej jest w przypadku historii opowiedzianej w „Do wynajęcia dom z wszystkimi niedogodnościami” (trudno zresztą nie oprzeć się nieco złośliwemu wrażeniu, że w całym filmie najlepszy jest… tytuł), która nie jest niczym innym jak – mającym optymistyczne przesłanie – romansem przeznaczonym dla rówieśniczek autorki. Taka literatura cieszy się – nie tylko zresztą w Rosji – sporym wzięciem, więc możliwe, że i do filmu Storożewej producenci (a jest wśród nich sam Stanisław Goworuchin) nie będą musieli dopłacać.
Premiera kinowa „Domu…” odbyła się w październiku ubiegłego roku, w telewizji po raz pierwszy pokazano go natomiast trzy miesiące później. Doczekał się także wydania DVD, ale wielkim hitem nie został. Akcja rozgrywa się w okresie wakacyjnym w kurorcie nad Morzem Czarnym (całkiem realne więc, że to kolejny film rosyjski nakręcony na Krymie po zajęciu półwyspu przez Władimira Putina). W wynajętym przez Internet od niejakiego Konstantina domu położonym niemal nad samym morzem mieszka mniej więcej czterdziestoletnia Sonia ze swoją nastoletnią córką Daszą. Kobieta przyjechała tu jednak nie na odpoczynek, ale głównie po to, aby w spokoju popracować nad tłumaczeniem kolejnej powieści poczytnej autorki romansów. Jak się jednak okazuje, spokój, jakiego tak bardzo potrzebuje, zostaje zburzony przez pojawienie się kolejnych współlokatorów. Konstantin był bowiem na tyle nieuczciwy, że wynajął ten sam dom jeszcze trzem innym kobietom, które na dodatek również przyjechały z dziećmi.
Emerytowanej moskiewskiej nauczycielce Marinie Michajłownej, która ma obsesję kontroli nad wszystkim i wszystkimi, towarzyszy wnuczka Aniusza; dystyngowana i z pozoru chłodna Irina, żona lekarza, któremu zresztą nie pozostaje wierna, przywiozła z sobą syna Artioma; z kolei niezwykle hałaśliwa i nadzwyczaj bujnie obdarzona przez naturę Antonina stara się trzymać w ryzach cierpiącego na nadwagę Witię. W takich okolicznościach trudno o stworzenie sobie idealnych warunków do pracy, tym bardziej że nowe znajome – poza sztywną i oschłą belferką – przyjechały przede wszystkim po to, aby się dobrze bawić, nie stroniąc przy tym od męskiego towarzystwa. Irina flirtuje więc z ordynatorem miejscowego szpitala Maratem, a Tonia kusi na każdym kroku niejakiego Borisa, nie bacząc na to, że towarzyszy mu ciężarna żona. Kłopotów przysparzają także dzieci, nad którymi stara się wprawdzie zapanować Marina Michajłowna, ale nawet tak doświadczoną pedagożkę zaczyna to w pewnym momencie przerastać. I to byłby całkiem niezły punkt wyjścia do dziecięcej komedii przygodowej. Ale co wtedy zrobić z matkami dzieci, skoro – zdaje się – to one są tutaj najważniejsze.
W efekcie wątki „dorosły” i „dziecięcy” rozłażą się każdy w swoją stronę i żaden z nich nie zostaje właściwie wyeksploatowany. To z kolei prowadzi do postawienia pytania: O czym w zasadzie jest film Storożewej? To niby oczywiste: o czterech samotnych kobietach, które wyjeżdżają na urlop i które los (pod postacią nieuczciwego człowieka) skazuje na przebywanie w swoim towarzystwie. Ale w ślad za tym scenariuszowym ruchem powinno pójść coś jeszcze. Próby są czynione, ale wypadają mało przekonująco. Z jednej strony reżyserka stawia naprzeciw siebie Tonię (podrywającą Borisa) i Natalię, z drugiej – tu powód jest znacznie mniej oczywisty (i może właśnie dlatego poznajemy go dopiero w finale) – Sonię i Irinę. To też był dobry punkt zaczepienia, z którego jednak nic konkretnego – a już na pewno nic interesującego – nie wynikło. Całkiem możliwe, że dlatego, iż pogłębiając relacje pomiędzy wspomnianymi powyżej bohaterkami, Storożewa stylistycznie podryfowałaby ku dramatowi, a tego zapewne woleli uniknąć producenci. Niepotrzebnie. „Dom…” staje się naprawdę ciekawy dopiero w momentach, kiedy aktorzy nie są zmuszani do wygłupiania się, gdy markotnieją, a widz dowiaduje się o ich bardzo realnych problemach osobistych.
Dla Wiery Michajłownej naturalne filmowe środowisko to dramat psychologiczny. W tym gatunku czuje się najpewniej i pewnie gdyby w tę stronę mogła podążyć, uratowałaby obraz, który co prawda nie jest artystyczną katastrofą, ale zalicza się do dzieł, które wypadają z pamięci od razu po wygaśnięciu napisów końcowych. Żal jest tym większy, że na planie zgromadzono świetnych artystów. Sonię zagrała Wiktoria Isakowa („
Zielona kareta”, „
Uczeń”), Tonię – Irina Piegowa („
Dawno temu w czterdziestym piątym… Spotkania na Łabie”, „
Załoga”), Irinę – Swietłana Chodczenkowa („
Koniec pięknej epoki”, „
Wiking”), a Borisa – Władimir Wdowiczenkow („
Taras Bulba”, „
Lewiatan”). Za ścieżkę dźwiękową odpowiedzialny był Jurij Potiejenko („
Czas pionierów”, „
Zimne tango”, „
Anna Karenina. Historia Wrońskiego”) – kompozytor zatrudniany przy największych hitach rosyjskiego kina, który tym razem jednak otrzymał zadanie stworzenia idealnej „muzycznej waty” (i się z niego należycie wywiązał). Zdjęcia natomiast są autorstwa uzbeckiego operatora Uługbeka Chamrajewa („
Zakazana Rzeczywistość”), który też pewnie nie będzie umieszczał tej pracy na pierwszym miejscu w swoim curriculum vitae, choć on akurat niczego szczególnego wstydzić się nie musi.